wtorek, 28 sierpnia 2012

very busy - dwa w jednym

NOTKA ZALEGŁA


cóż. dzień zaczął się bardzo dramatycznie, gdyż prawie zginęłam na służbie. na samym początku oblałam się wodą. oczywiście gorącą. i tutaj obserwacja, że niebieski spray, który miał ostatnio pomóc dziewczynce poparzonej przez talerz, jest eufemistycznie rzecz ujmując, nieskuteczny. później w brzuchu uwiązł mi comiesięczny kamień. dwa dni za wcześnie. następnie niemal rozwaliłam głowę o talerz z padliną, bo podniosłam się za wcześnie. po przerwie pełna sił i chęci do pracy, prawie pożegnałam się ze stopami, wdeptując w rozbitą szklankę. a w moich poprzecieranych i połamanych butach taki wyczyn jest jednoznaczny z samobójstwem.
zaobserwowałam też dokładnie co to znaczy być very fast. otóż, samo tłuczenie talerzami nie wystarczy. tak robią tylko słabeusze. trzeba jeszcze nimi rzucać. martin na przykład jest w tej sztuce takim mistrzem, że potrafi rzucić trzema talerzami z dwóch metrów i trafić nimi na różne kupki. podejrzewam, że jeszcze pół roku i wprawi się tak, że niedojedzona fasolka sama będzie się zrzucać do wiadra po farbie.


kucharzyna <pieszczotliwie przez huberta nazywany czarna dupa> tym razem kazał mi użyć mózgu. 
na restaracji bizi umiarkowanie, bo to jeszcze godzina wczesna, na moim rewirze żywej duszy, więc błąkam się między kuchnią a salą w poszykiwaniu jakiegoś konstruktywnego zajęcia, bo nudy. jako, że owoce z bufetu wyszły, ania poprosiła mnie o dołożenie. biorę michę i wchodzę za ladę, żeby coś spod niej wygrzebać. rozglądam się, ale widzę tylko cytryny i kilka wątpliwej jakości pomarańczy na dnie pudła. cóż, z pustego to i salomon nie naleje, myślę i wychodzę. otóż, moi drodzy, okazuje się, że i owszem, naleje! kucharzyna spod sterty pudeł i worków, z tryumfem wykopuje dodatkowo ukryte pod szmatami cztery jabłuszka, dotyka palcem skroni i z dumną miną rzecze do mnie myśl, kasia, myśl czasami!


zauważyłam, że rozpiska wisząca na ścianie nie jest podziałem obowiązków, którego należy się bezwzględnie trzymać, a jedynie luźną sugestią, co można robić, ale przecież nie trzeba. otóż, można powynosić wszystkie talerze ze zmywaka na salę, ale można też pukładać je na zmywakowej półce. można wsadzić talerze pod bufet, ale można je też zostawić. no dosłownie praca marzeń. ale to tak tylko wtrącając.

zdałam sobie sprawę też, że mężczyźni na kuchni to neandertale wiedzeni instynktem przedłużenia gatunku. przyszła raz z piętra niżej po coś do picia, taka jedna czekoladka z dosyć dobrym, że się tak wyrażę, materiałem genetycznym. panna z serii tych myślących za dużo, czyli o jezu, nalanie kawy do termosu to taka trudna sprawa, błagam, niech mi ktoś pomoże. no, jak do laski doskoczyli ratować ją z opresji, to myślałam, że się o te termosy pozabijają. dziunia udaje niekumatą, nie wie do czego ma tej kawy nalać, taka biedna i nieszczęśliwa, samce więc lecą z odsieczą, pokazują termosik, instruują co i jak, bo to przecież zawiła filozofia, jednocześnie próbując czekoladkę jebnąć maczugą i za łeb siłą do jaskini zaciągnąć. wprost książkowy okres godowy. czy któremuś udała się misja, tego nie wiem. mogę się w sumie zapytać nastepnym razem. 

otóż istnieje sobie taki serial the big bang theory. i my hotelarze mamy swoją teorię <a właściwie swoje teorie> wielkiego wybuchu. na twarzy księciunia. no wyobraźcie sobie, że pana idealnego, wychuchanego i dopieszczonego, z nieskazitelną cerą i wspaniałą urodą, pokarało. ten czerwony, okrutny wybuch na jego facjacie tak go szpeci, że aż mi z tego powodu prawdziwie smutno. teorii jest wiele. może to być uczulenie. może wreszcie ten toczeń. jednak najpewniejszą wydaje się być taka, że księciuniu pojechał z okazji urlopu w świat szaleć i złapał jakiegoś syfa od tajskiej miriam. no daję sobie rekę uciąć. lekko szkoda mi chłopaka. przez tę tragedię stał się jakiś taki ludzki. spadł ze swojego piedestału boskości i odtąd jest już tylko zwykłym człowiekiem. ideał sięgnął bruku. 

jest takie powiedzenie nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe. ośmielę się je trochę zmodyfikować. nie śmiej się z tego, co tobie niemiłe. ameryki nie odkryłam, ale na sobie poczułam. jakiś czas temu, będzie ponad miesiąc, śmiałyśmy się z anią z dimiego. że pryszcz na jego nosie jest taki wielki, że niedługo zmniejszy mu pole widzenia. i że zaraz zacznie żyć własnym życiem. wstanie i po prostu wyjdzie. że po kuchni chodzić będzie. i takie tam śmichy chichy, ogólne naigrywanie. trzy dni później zdałam sobie sprawę, że karma istnieje. zaczęło mi rosnąć coś bardzo podobnego, tyle, że pod nosem. chwilami to się nawet bałam, że jak będę spała, to weźmie siekierkę i mnie zatłucze. a bolało jak cholera. od tamtej chwili mam nauczkę, że nie należy śmiać się z nieszczęścia występującego na twarzy innych. dlatego z księciunia się już nie śmiałam, a prawdziwie współczułam.


NOTKA WŁAŚCIWA


ostatnio dokonałam błędnego założenia odnośnie jednej studentki. te stereotypy. patrzę na nią, pysk jak faszysta, imię brzmiące jak rozkaz strzelania, myślę, nic, tylko niemka. no o zakład idę. pytam skąd jest. dowiaduję się, że z irlandii. kurwa, dobrze, że nie zaszpanowałam swoim ich bin auslander, bo by dopiero było. 

po dwóch tygodniach względnego spokoju, myślałam, że perypetie z ukochanym jaśnie kucharzyną mam za sobą. cóż, to już drugie błędne założenie w jednym dniu. jako, że wielbłądem ani kaktusem nie jestem, po prawie czterech godzinach popierdalania po sali żołądek zżerał mi jelita, postanowiłam na szybko zwinąć kilka kostek arbuza z pojemnika wielkości wanny, wypełnionego po brzegi sałatką. pomyślałam sobie, że przecież nic się nie stanie. oo, trzecie błędne założenie. wzięłam więc ja widelec, nabiłam dwie kostki, wsadziłam w otwór gębowy i łapczywie zżerając ruszyłam do dalszej pracy. i mniej więcej w tym momencie rozegrała się prawie apokalipsa. kucharzyna oburzony moim postępowaniem tak się do mnie przypierdzielił, że coś niesamowitego. takiej zjebki to ja nawet od księciunia nigdy nie dostałam. że co ja zrobiłam? powinnam zapytać i inne takie blablabla. na początku próbowałam mu wkręcić w biegu, że pytałam, tyle, że na kuchni głośno, to nie usłyszał. <kiedyś egzaminatorowi podczas jazdy wcisnęłam, że ten kierunkowskaz to ja przecież włączyłam, tylko, że on odbił i w ogóle, bo to taki dziwny manewr był, nietypowy i trudny, a te kierunki to są jakieś popierdolone, nawiasem mówiąc. to co, jego w balona nie zrobię?> niestety, mój inglisz jest jaki jest i po dalszej reprymendzie wywnioskowałam, że kitu jak młody pelikan nie łyknął. mówię w końcu come on! let me down, it's just watermelon. a gdzie tam! rozkręcił się jak katarynka, ni chuj, nie odpuści. resztę jego wywodu wysłuchałam już za drzwiami. dziesięć sekund dłużej, a zrobiłabym mu fatality jak kung lao. szczęście, że służba nie drużba i trzeba zasuwać.

a z rzeczy typu bardziej jestę blądynką, to wyczyściłam kilka tac odświeżaczem powietrza, zanim sylwia uświadomiła mi co to jest i do czego służy. cóż, słodko. 


i motto hotelu:
cokolwiek jest zrobione idealnie, bądź pewien, że można zrobić to lepiej. o wiele.

scenka kuchenna.
mark: masz problem?
ja: a wpierdol?
mark: i don't understand wpierdol.
<blablabla - tłumaczenie>
mark: aa. spierdalaj kurfa!
<wyobraźcie sobie moje zdumienie>

cóż, nikt nie potrafi powiedzieć dzień dobry, ale każdy zna kurwa i spierdalaj. dokąd ten świat zmierza?