niedziela, 30 września 2012

zemsta księciunia, czyli nowy szefo


kuleczka - potężny młodzieniec zaraz po szkole, z wadą wymowy. kiedy się na niego patrzy, nie można jednoznacznie określić jego wieku. tłuszcz rozlokowany po całym ciele dodaje mu lat, dziecięca buźka odejmuje. w każdym razie jest zaledwie rok starszy ode mnie, czyli jeszcze bardzo młody. jak na człowieka porządnie wyedukowanego przystało, skutecznie komplikuje sobie życie dodatkową robotą. podobno na te najprostsze rozwiązania wpada się najpóźniej. gdyby ktoś kiedyś zorganizował zawody w darciu mordy, mr big G niewątpliwie zająłby pierwsze miejsce, gdyż pyszczy do każdego bez wyjątku.
otóż, każdy ciężko pracujący pracownik wie, że przede wszystkim trzeba szanować swoje zdrowie. wie także, że należy mimo wszystko zapierdalać. z obu tych oczywistości wynika, że na wszystko trzeba mieć sposób. idealny, dzięki któremu życie staje się prostsze, a robota łatwiejsza i bardziej przyjemna. cóż, kuleczka chyba wyznaje zasadę dokładnie odwrotną. ale do rzeczy.
kiedy ciężko pracujący pracownik prowadzi gościa do stolika, żeby wiedzieć, że miejsce jest zajęte, ściąga z talerzyka serwetkę ze sztućcami i kładzie obok. szybko i wiadomo co i jak. big dżi natomiast wymyślił sobie, że trzeba koło fiżelanki położyć osobną serwetkę. i w ten sposób prowadzi gościa, sadza, żwawym krokiem zmierza po serwetkę, która może znajdować sie na drugim końcu sali, zabiera serwetkę, wraca równie żwawo, kładzie ją na miejsce i z poczuciem dobrze wykonanej misji pędzi witać następnego śniadaniowicza. no kurwa, lepiej niech w kieszeni nosi mazak i zajęte stoliki zaznacza rysując na nich kutasy. będzie zabawniej. nic dziwnego, że po całym dniu takiego zapierdalania jest zjechany jak koń po westernie. i w sumie dobrze mu tak. kto nie ma w głowie, ma w nogach.
ciężko pracujący pracownik wie, że kiedy skończy się woda, trzeba udać się do wododajni i termos napełnić. kładzie się go wtedy na specjelanie do tego przygotowanym podeście <czyt. śmietniku> otwiera, wyciąga taki czarny pierdolniczek i się z gorącego kraniku leje wodę. kuleczka w trosce o swoje życie, pewnikiem uznawszy śmietnik za zbyt zdezelowany i niezdolny do pełnienia funkcji podestu, kładzie termos na blacie <blat jak blat, normalny, metalowy, wysokości zwykłego blatu> napełnia dzbanek, przelewa do termosika i tak do usranej śmierci, bo tych dzbanków zmieści się tam ze sto tysięcy. cóż, nasz słodziutki pulpecik stanął przed bardzo trudnym wyborem - napełniając z wysokości poparzy głowę, lejąc normalnym sposobem może narazić na szwank dłonie. i podjął decyzję, jaką każdy z nas by podjął. wybrał to, co mu się bardziej w życiu przyda. chuj tam, że jego sposób zajmuje dwa razy więcej czasu. on jest szefem, sobie może pozwolić!
kuleczka, jak na wykształconego menadżera zaraz po szkole i raczej bez doświadczenia przystało, jest strasznym bucem. przypierdziela się do każdego, obojętnie czy ma powód, czy go nie ma. wychodzi pewnikiem z założenia, że menadżer jest po to, żeby rządzić. jednym zdaniem, o chuja w dupę prosi się strasznie. cóż, równowaga we wszechświecie musi być, czarna dupa przestał się stawiać, przylazł pulpecik. 
proponuję się zabawić w tym momencie w małą grę hazardową. mianowicie, kiedy ktoś kuleczkę sprowadzi do parteru? ja robię zakład, że góra tydzień, jak księciunio wróci z holideja <tym razem pojechał do kraju bez tajskich miriam, więc raczej żadnego syfa ze sobą nie przywlecze> i pan wielki ważniak będzie chodził pięknie jak w zegarku.

dobra, więcej kurwienia na kochanego szefuńcia za jakiś czas. bo późno. bo do pracy.



wtorek, 25 września 2012

armakurwagedon.


tego, co się działo dzisiaj na śniadaniu nawet najstarsi górale nie są w stanie opisać. gdybym wierzyła w koniec świata, śmiało nazwałabym to początkiem apokalipsy. 
zaczęło się niewinnie. początkowo ruch umiarkowany, sytuacja na florze stabilna. gdzieś koło godziny ósmej worek się rozwalił i w ciągu trzydziestu sekund zlazła się grupa prawie stu osób. wiek 50+, narodowość hiszpańska, angielskiego nichuja. a że ja w ich języku znam tylko late caliente, zbyt różowo nie było. ale od początku.

starszy jegomość wolniutko przechadza się po restauracji tworząc korek. nie żarł calgonu, wyjebało mu bęben, ani ominąć, ani przeskoczyć, trzeba pokornie, gęsiego za nim. na nieszczęście zmierza w moją stronę. wyciąga z kieszonki sfatygowaną karteczkę z numerem pokoju, mówiąc coś w tylko sobie znanym języku. o kurwa, no to wpadłam, myślę, ale uśmiecham się do gościa i jak najmilej potrafię, pytam o chuj mu się rozchodzi. odpowiada oczywiście w pieprzonym suahili, ale pokazuje paluchem numerek, więc myślę, że pewnie mam go wziąć w kółeczko i zaprowadzić do stolika. pokazuję stolik, czysty i całkiem miły, znaleziony niemal cudem, a ten ręce w kieszeń, kiwa głową, mówi no, no, no, no i zaczyna marudzić. <nie zrozumiałam ani słowa z tego wywodu> kurwa, restauracja calutka zawalona, a ten mi będzie wybrzydzał, że mu się miejsce nie podoba. nie, to nie, spierdalaj, szukaj se sam! a i owszem, znalazł! najbardziej usyfiony stolik na sali. dla czterech osób, a on jeden. no chyba cię pogięło, myślę, ale uprzejmie oznajmiam, że owszem, nie ma problemu, siadaj dziadu gdzie sobie życzysz, ale muszę wpierw ci tę kuwetę ochędożyć. on mi na to znowu no, no, no i dalej bulwers po swojemu. no ręce, cycki mi opadły. panie, kurwa, nie widzisz pan tego armagedonu na sali? wezmę i ci zaraz jebnę, jak się nie uspokoisz. na szczęście zanim zdążyłam myśli wcielić w czyn, pojawiła się judit i klienta przejęła. nie wiem gdzie go zaprowadziła, gdzie posadziła, może związała i zamordowała, nie wnikam.

patrzę, lezą trzy baby z filiżankami. mówią coś. jako, że jestem pieprzonym mentalistą i wszystkiego powinnam się domyślać, wywnioskowałam, że chcą kawę. biorę więc dzban i próbuję spełnić życzenie dziewcząt, ale termos odmówił posłuszeństwa i nie nalewa. przeklinam w duchu, oznajmiam, że zaraz przyjdę, bo się kawusia skończyła i muszę zorganizować skądś indziej. taa, gadaj kurwa, jak do ściany. wracam po trzydziestu sekundach, a lasek nie ma. patrzę, a one łażą po sali jak krowy i każdego, kto ma fartuch zapytują o kawę. po ichniemu, oczywiście. to dostały, trzy dzbanki zamiast jednego.

kobiecina patrzy na mnie i mówi. strasznie dużo, cholernie niewyraźnie i zdecydowanie zbyt szybko. spoglądam na nią głupim wzrokiem, bo z tego co gada, to nawet przecinków nie rozumiem. jednak postanawiam zaryzykować i przerwać ten wywód, bo jak czegoś z tym nie zrobię, to będzie mi tutaj sapała do końca świata. mówię jedyne co znam - late caliente, a nuż trafię. udało się, baba zadowolona, radośnie potakuje. biorę termos z mlekiem, polewam i tutaj pojawia się problem, bo skąd niby mam wiedzieć, kiedy przestać? leję więc na wszelki wypadek powoli. babsztyl na to mas! mas! mas! przestaję, a ona z jeszcze większym pyskiem do mnie znowu to pieprzone mas! mas! mas! no to ja kurwa, już nie wiem o co jej się rozchodzi. polewam - drze japę, przestaję - też drze. i weź tu taką zrozum. ale nic, ryzyk - fizyk, leję jeszcze ze cztery kropelki. dolewka okazała się wystarczająca, bo pani uśmiechnęła się i poszła. ogólnie, mogła uczynić to sama, bo gorące mleko stoi zaraz obok zimnego i dla większości taka czynność problemu nie stanowi, jednak jak wytłumaczyć kobiecinie, która po angielsku zna tylko yes i no, <chociaż tego też nie jestem pewna> gdzie jest termos? próbowałam, nie dało rady.

przy stoliku siada parka. ja, jako bardzo miły kelner, podchodzę do nich i zapytuję would you like coffee, or tea? patrzą na mnie, na siebie, chwila konsternacji i odpowiadają - SI! no, kurwa, fejspalm. nie wnikam, pytania nie ponawiam, nalewam kawę. chuj. na dwoje babka wróżyła. 

bo ciężko jest nosić ze sobą rozmówki hiszpańsko - angielskie. strasznie, kurwa. chociaż w sumie jeszcze kilka takich akcji i zdolności jasnowidzenia tak wytrenuję, że będę mogła wróżyć w cyrku ze szklanej kuli.



wtorek, 11 września 2012

party hard ;]


dwa modżajto i mój angielski z poziomu beznadziejnego robi się fluent. trzy i staję się niemal nativ speakerem. kiedy mi się ten mózg odblokuje, że na trzeźwo będzie śmigać idealnie? bo podobno umiem. rzekomo. mam jak raj z the big bang theory. gdy powiedziałam, że muszę się napić, żeby zacząć mówić, było wielkie zdziwienie, że przecież w pracy z klientami jakoś rozmawiam. no właśnie - jakoś. a to wcale nie znaczy, że dobrze. 

ale do rzeczy. po rytualnej wymianie ochów i achów, zmierzamy we trójkę - ja, sylwia i veronica, do celu. po wskazaniu kierunku przez uprzejmego pana recepcjonistkę, obieramy azymut na dach. tysiąc pięter później ubolewamy nad swoją kondycją, a ja nie mogę wyjść ze zdumienia, że taki niepozorny budynek jest w stanie pomieścić tyle schodów. gdzieś pomiędzy sto pierwszym, a sto drugim piętrem, przyszło mi do głowy, że miejsce, choć urocze, jest na pewno okrutną zemstą księciunia. pod koniec wspinaczki widziałam już w wyobraźni jego uśmieszek pełen złośliwości, który pojawia się na myśl o wspinaczce wysokogórskiej ludzi do tego raczej nie przystosowanych. aj, księciuniu, ty szczwany lisie! ty wiesz jak uprzykrzyć życie pracownikom nawet po skończonej zmianie. już nigdy nie zwątpię w twój geniusz zła. jednak mój drogi, my się nie poddajemy! wizja darmowego modżajto dodaje nam sił! pięć minut na ustabilizowanie oddechu i można się bawić. 
zasiadłyśmy więc na balkonie. miłym, przytulnym balkoniku z nijakim widokiem na świat. i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie padało. panowie łaskawie opuścili nam daszek, jednak siedzienia zdążyły już zmoknąć. przed zajęciem miejsca z grubsza przetarłam je ręką, żeby nie zmoczyć tyłka i zasiadłam. kiedy ułożyłam się najwygodniej na świecie, ktoś doszedł i musiałam przesunąć cztery litery z wygrzanego i suchego, na zimne i mokre. taki niefarcik, który mimo wszystko nie zakłócił imprezy. później, kiedy namyśliłam się co chcę wypić, układając w głowie formułkę zamówienia, podeszłam do baru. i już otwieram usta, żeby wypowiedzieć się gramatycznie i z idealnym akcentem, prawie wypowiadam pierwszą sylabę, ale pan mnie uprzedza i mówi, że to impreza zamknięta. ta? no co ty nie powiesz? czy ja nie wyglądam jak idealny pracownik, do diaska? udając, że się zapowietrzam ze zdziwienia, próbuję ułożyć w głowie następne idealne zdanie, mówiące, że przecież jestem gościem. niestety, jedyne co wychodzi z moich ust, to bąknięcie pod nosem, że i know. pan dopytuje, czy jestem pracownikiem, odpowiadam krótkim yep, barman przeprasza i pyta, co podać. wydukałam więc swoją wymyśloną przed dwoma minutami formułkę, jednak mam uczucie, że nie wyszła, jakbym tego chciała. trudno. 
siedzimy więc i się alkoholizujemy. na początku trochę drętwo. sączę leniwie piwsko przez słomkę i przysłuchuję się dialogom. na tym etapie mojego upojenia raczej się nie odzywam, bo zanim wymyślę jakieś zdanie, albo zapytanie do toczącej się dyskusji, dziewczęta zmieniają temat i moje wtrącenie nie ma sensu. i tak gdzieś do drugiego modżajto. alkohol przyjemnie zaczyna szumieć w głowie i niszczy akcentowo - gramatyczną barierę w mym mózgu. rozmawiam więc o króliczku i o tym jak zajebiście bolał, opowiadam swoje żale na temat zupy z niemytego wiadra po farbie, której już nigdy nie zjem, a była taka smaczna. dyskutuję z veronicą o ska - p, co z tego, że to zespół z hiszpanii, a ona z argentyny? przecież zna hiszpański, więc powinna znać ska - p. cóż, nie zna, ale tłumaczy mi kilka tytułów. dobre i to. z sylwią umawiamy się na happy meala i na robienie kresek, licytujemy się która ma większy zad, robimy zdjęcia, żeby śmiać się z nich na trzeźwo, ubolewamy nad wielkością cycków, dochodząc do wniosku, że większe nie są nam potrzebne. ot, takie narzekanie dla samego faktu marudzenia. 
wychodzimy tańczyć, ale nie mamy szans z królem parkietu - sajim, więc z boku tupiemy nóżką, patrząc na dzikie harce mistrza, jednocześnie współczując mu poranka. jako istota empatyczna aż do bólu, czuję jego niedaleki weltschmerz. już północ, impreza w pełni, a biedak zaczyna pracę o 7. heh, nie on jeden. <dzięki księciuniu za mój grafik!>
wypite płyny w pewnym momencie bezlitośnie dają o sobie znać. tak już mam, że pochłaniam jedno piwo, wysikuję pięć. i nie ma w tym ani grama przesady. idę więc do toalety. łapię za klamkę, ciągnę i nic. pewnikiem zajęte. pukam dla pewności, nikt nie odpowiada, ale myślę sobie, że przez muzykę nie słyszę i postanawiam się więcej nie narzucać. czekam i czekam, prawie już popuszczam, i nic. zapewne jakaś grubsza sprawa, wracam na miejsce i zerkam co jakiś czas w stronę drzwi. widzę jakąś laskę wchodzącą do toalety, decyduję więc wstać i podejść bliżej, żeby już nikt mi się nie wcisnął, bo potrzeba ma coraz pilniejsza. panna wychodzi, przytrzymuje mi drzwi, ja wchodzę, robię co trzeba, odczuwam ulgę i wychodzę. dopiero za drugim siku zdaję sobie sprawę ze swojego debilizmu. bo to, że w polsce jest prawo nakazujące montowanie drzwi od łazienek otwierających się na zewnątrz, wcale nie znaczy, że tutaj też. ponownie łapię za klamkę, ciągnę i nic. zdążyłam się już poważnie wkurwić, zanim wpadłam na pomysł, żeby popchnąć. rezultat łatwy do przewidzenia, drzwi otwarte, kibel wolny. ja pierdolę, ty idiotko! na zamku w drzwiach za każdym razem był napis vacant, który owszem, widziałam, jednak gdzie ja go sobie będę w dzień wolny na imprezie z ichniego na moje przetłumaczać? pff, wolne żarty, musiałabym chyba ocipieć. później za każdym razem, żeby nie wyjść na kretyna, przez całą drogę do siku, powtarzałam sobie w myślach, to się pcha, nie ciągnie, popchnij, pamiętaj tylko, żeby popchnąć. zapamiętałam.
cały wieczór minął pod znakiem modżajto - drinka, którym nie mogłyśmy przestać się zachwycać. otóż, odkryłam wtedy, że lubię miętę w drinkach. bo do tej pory nienawidziłam. no proszę, jak alkohol zmienia człowieka. 
z całej imprezy mam jeszcze taką obserwację, że obrazy na ścianach mają w tym lokalu zbyt kanciaste. kiedy sobie podskakiwałam po swojemu po całym parkiecie, przywaliłam gdzieś ze dwa razy w jeden obraz. pierwszy cud, że nie spadł, drugi, że nie zrobił mi dziury w ramieniu, tylko nabił siniaka. zabawa bez siniaków, to nie zabawa.
rano budzi mnie kurewskie abra-kadabra w bani. z trwogą podnoszę powiekę, po chwili drugą, myślę, nie jest najtragiczniej. po chwili jednak ponownie dziękuję bogom za tak pomyślny grafik i postanawiam, że łóżka dzisiaj nie opuszczam, chyba, że tylko na siku. w związku z tym, że spać już mi się nie chce, łapię ipoda, ustawiam głowę w najstabilniejszej i najdogodniejszej pozycji i odpalam fejsika. czuję się chujowo umiarkowanie, jednak w miarę stabilnie. problemów gastrycznych nie mam, tylko ta niemoc. ładuje mi się fejs. leniwie przeglądam aktualności i o zgrozo, widzę zdjęcie sylwii ze szpitala. pewnie się biedaczyna zatruła. robi mi się ciemno przed oczami i jakoś dziwnie słabo. o kurwa, myślę, to przez miętę z modżajto. w jednej chwili czuję jak wszystko mi się cofa, przecież piłyśmy to samo. matko bosko, siła odpływa mi z rąk. w głowie też jakoś tak dziwniej. znaczy, zatrucie postępuje. po dwóch minutach paniki poszłam po rozum do głowy, jednak ciężej niż zwykle było mi go znaleźć. spokojnie, kasia, to pewnie nic strasznego, idź lepiej spać, bo zaczynasz pierdolić. pierwszy raz w życiu posłuchałam siebie i naskrobawszy smsa, założyłam opaskę na oczy, bo światłowstręt i ułożyłam się do dalszej drzemki. gdy się obudziłam po problemach żołądkowych nie było już śladu, czucie w rękach wróciło, a i sytuacja ze szpitalem też się wyjaśniła. okazało się, że oba zatrucia sobie wymyśliłam. poszło o palec między drzwiami. cóż, misja bez rany wojennej jest misją nieudaną. 
jakieś dwa akapity temu wymyśliłam sobie podsumowanie, które gdzieś mi zwiało. jak sobie przypomnę, to je dopiszę. a na zakończenie powiem tylko, że przyjęta przeze mnie postawa milczenia, wychodzi na dobre moim nerwom, bo jaśnie czarna dupa nie ma się o co przyczepić, jednak czyni mojego bloga uboższego w notki, bo nie mam o czym pisać. muszę się chyba nad moją strategią zastanowić. co ważniejsze? ukojenie nerwów, czy zaspokojenie grafomańskich zapędów.