czwartek, 31 stycznia 2013

siedem nieszczęść.


noo, z tym tytułem to może odrobinę przesadziłam. 
ale do rzeczy.


wczoraj znów prawie zginęłam na służbie. zaczęło się jak zwykle niewinne. w połowie śniadania podszedł do mnie pan duty manager <najmilszy z miłych, najgrzeczniejszy z grzecznych do tego stopnia, że jest to z lekka niepokojące> i rzekł could you give me a favor? zawsze tak prosi. jak ma czas, dodaje jeszcze pliiisss na koniec. a ja wtedy mam ochotę odpowiedzieć NO i z kamienną twarzą przyglądać się jego reakcji. takim jestem królem zła. niestety, tym razem ugryzłam się w język i dostałam misję bezpiecznego przetransportowania owsianki i herbaty do jaskini smoka, czyli gabinetu tatusia. jest to misja nie byle jaka, gdyż wszystko musi lśnić jak psu jajca. wypolerowałam zatem dwa dzbanki - jeden na herbatę, drugi na mleko, łyżkę i filiżankę, ustawiłam wszystko przepięknie na tacy i poszłam. po drodze uświadomiłam sobie, że nie wypucowałam małej łyżeczki. zasiało to lekki niepokój w mym sercu, jednak postanowiłam iść na żywioł. ciul tam, okulary nosi, wzrok pewnie ma słaby, może nie zauważy. poza tym, lubię taki lekki dreszczyk emocji pt będzie zjebka czy też nie? pokonałam więc pierwsze schody - te największe, później drugie - te troszeczkę mniejsze, a na ostatnich złośliwy krasnoludek poplątał mi nogi. o matko bosko, takiego poetyckiego orła nie wyjebałam chyba nigdy w życiu. herbata na podłodze, owsianka na ścianie, mleko na szafkach, dzbanek w jednym kącie, torebki herbaty w innym. no, kurwa, mówię wam, syf, kiła i mogiła, a po środku tego wszystkiego leżę ja i nie wiem czy się śmiać, czy płakać, czy może umierać z bólu. dokonuję szybkiego bilansu strat - całe polerowanie psu w dupę. posmaku krwi nie czuję, znaczy, że zęby mam całe. sprawdzam językiem dla pewności - gra gitara. chociaż jakby co, mam rusztowanie, kłów nie pogubię. próbuję się podnieść. czuję się jak stara babcia. plecy bolą, dłonie bolą, życie boli, kolana napierdalają. dobra strona jest taka, że skoro czuję swoje ciało, znaczy, że nie skręciłam karku i nadal żyję. cóż, ogarniam trochę ten burdel i idę robić nową herbatkę. innego wyjścia nie mam. zanoszę, tym razem bez żadnych przygód, tatuś nie narzeka dlaczego tak długo, więc raczej nagany z wpisem do akt nie będzie.

odnośnie dnia wczorajszego, przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz. wchodzę ja sobie na kuchnię z samego rańca z myślą najpierw kawa, później możecie mnie wkurwiać ile chcecie. zza zmywaka wychyla łeb pan zmywakowy - janusz, jonas, johny, cholera wie, mówią różnie. ja na wszelki wypadek nie zwracam się do niego po imieniu. stoi uśmiechnięty, jakby wygrał kumulację. od dwóch tygodni próbuję dowiedzieć się co on ćpie - bezskutecznie. numeru do dilera podać nie chce, mimo moich obietnic i przysiąg z ręką na sercu, że wszystko zostaje między nami. mówi, że jest szczęśliwy sam z siebie. yeah, right, w tej robocie? czuj, że uwierzę. spoglądam na niego, patrzy na mnie z tym wychylonym łbem i szczerzy lekko krzywy zgryz. a, chuj tam, odszczerzam swoje rusztowanie w umiarkowanym uśmiechu, raz się żyje. suszymy więc zęby do siebie jak dwa debile - takie irlandzkie zwyczaje. zapytuje mnie skąd jestem i sam sobie odpowiada, że z polski, nie dając mi czasu na przetrawienie pytania. o tej godzinie czaję wszystko mniej więcej trzy razy wolniej. odpowiadam, że tak. z polski. a ten do mnie z uśmiechem zatrzymującym się na uszach, z miną dumną jak ten tutaj, rzecze BULKA TARTA. kurwa, zaniemówiłam. skąd się tego nauczył, nawet nie chcę wnikać.


miałam dzisiaj incydent fasolkowy. podejrzewam, że to znów sprawka złośliwych krasnoludków. ściągam ja z bufetu metalową michę <kontener, tacę, właściwie nie wiem jak to nazwać> z fasolką, odkładam na wózek, sięgam po następną rzecz, patrzę, a fasolki nie ma. no kurwa, czary jakieś, czy co? myślę. rozglądam się uważnie, potężnie już wkurwiona na krasnoludki, bo nie mogę jej nigdzie znaleźć. klnę w duchu na czym świat stoi. zerkam jeszcze na podłogę. oo, wtedy to dopiero popłynęły bluzgi. znalazła się. leży. rozjebana po całym dywanie. w jaki sposób? nie mam pojęcia. krasnoludki.

skończyłam harować jak dziki osioł, idę więc na stołówkę opitolić coś na ciepło. gwar jak na bazarze, bowiem wielu ludzi ma przerwę. zajmuję więc miejsce koło jolanty, biorę panierowanego kotleta, zasiadam i jem. patrzę, wchodzi porter. <wybawił mnie dzisiaj z opresji, pan chciał płacić kartą, wydrukowało mi paragon zanim włożyłam kartę. wyobraźcie sobie moje zdumienie.> znajduje wolny stolik i siada. rozmawiamy chwilę o kolorowych skarpetkach oraz kto komu pokrywa przerwę i dlaczego. patrzę, idzie do podajnika, urywa spory kawałek niebieskiego papieru i rozkłada go na stoliku. obserwuję go między kęsami kurczaka, bom ciekawa rozwoju sytuacji. z początku myślałam, że chce sobie chłopina ten stół wytrzeć, bo upierdolony, ale nie. kładzie na nim talerz i zaczyna jeść. no, kurwa! obrus sobie zrobił. jak w restauracji. brechtam z niego jak porąbana. krztuszę się kotletem. sytuacja komiczna. w całej swej zajebistości wpadam na genialny pomysł. pędzę na górę po świeczkę i zapałki. stawiam na ręcznie robionym obrusie i podpalam. nastrój jak cholera. renomowany lokal, pięć gwiazdek. tylko kelnerów brak. cóż, nawet zasuszone kotlety wypada czasami zjeść po ludzku.


a z rzeczy nie z roboty, to testuję właśnie patent na super-hiper-mega-trwałą farbkę. akryl budowlany <pół godziny stałam i wybierałam, bo translator inaczej przetłumaczył> z farbą akrylową się miesza i maluje koszulkę. podobno jest to takie trwałe, że nie spierze się do końca świata. zobaczymy. odkryłam w sobie artystyczną duszę. hendmejdy z filcu robię, plakaty do pracy, brochę dla sifkosky'ego, teraz koszulkę. hipsterzę jak cholera.