poniedziałek, 30 lipca 2012

opowieści dziwnej treści.

krótko odbiegając od tematu - żono, wszystkiego najlepszego. (życzenia lekko przedawnione, ale zaczynałam pisać w niedzielę)

a teraz notka właściwa. 
cóż, walkę z wielbłądem o miejsce jednak przegrałam. ale przejdźmy do rzeczy. sytuacja na sali jakby opanowana, ruch ciut mniejszy, mocz wylewa mi się oczami, więc idę. wykradam się cichcem, zamykam w kabinie i wysikuję co muszę. okazuje się, że nastąpiła synchronizacja pęcherzy i sylwia - pani supervisorka także przyszła za potrzebą. wychodzimy więc razem, zmierzamy w stronę kuchni i przy drzwiach spotykamy jaśnie pana kucharza. sylwia przodem, ja dosłownie piętnaście centymetrów za nią. w tym momencie kucharzyna zaskakuje mnie swoimi dobrymi manierami i z szarmanckim uśmiechem popycha przed nami drzwi. myślę sobie, że może jeszcze będą z niego ludzie, że tak całkiem na straty spisany nie jest. gotować potrafi, w obozie pracy się go jeszcze w bólach wychowa, a nuż jakaś panna będzie miała z niego pożytek. fakt faktem, gest sam w sobie szczególnie dupy nie urywa, ale w jego wykonaniu jest wręcz mistrzostwem świata. zatem wchodzimy - sylwia, za nią ja. znaczy, taki miałam plan, jednak jaśnie kucharzyna najwidoczniej uznał, że już starczy tej dobroci i najnormalniej w świecie się wziął po chamsku przede mnie wpierdolił. bo gdyby się jeszcze wcisnął, to bym zrozumiała, ale tam nie było nawet gdzie się wciskać! jedyną opcją było bezczelne wpierdolenie, aby pokazać kto tutaj jest wielbłądem, a kto władcą. 
ostatnio mieliśmy grupę zagramaniczniaków - turystów, u których angielskiego nie uświadczysz w nawet najbardziej zubożałym wydaniu. ci wszyscy ludzie myślą, że jesteśmy jasnowidzami. woła mnie pani, więc podchodzę. pokazuje palcem filiżankę nie mówiąc przy tym ani słowa. o ile tego, że chce coś do picia domyślić się bardzo łatwo, to żeby zgadnąć cóż to ma być, jest troszeczkę trudniej. szanse  pięćdziesiąt na pięćdziesiąt, bowiem w ofercie filiżankowej tylko kawa i herbata, więc próbuję strzelić. badam jej twarz. może na podstawie zachowania wywnioskuję czego pragnie. (przecież tego tutaj się od nas oczekuje) ryzyk - fizyk, idę po kawę. się okazało później, że wyprofilowałam ją trafnie, gdyż po chwili poprosiła o dolewkę. 
następna pani. pokazuje termos. myślę sobie, termos jak termos. duży, srebrny. no ale co z nim nie tak? zbliżam się. mówi coś do mnie po swojemu, jak na moje ucho w suahili, lecz mogę się mylić. powtarza raz jeszcze, później i drugi. potrzebuje late caliente, czymkolwiek by to nie było. no nie rozumiem jej ni w ząb, bardziej nawet niż księciunia. patrzy na mnie i zaczyna artykułować każdą sylabę z dużych liter. LAAA-TEEEE CAAAAALLL-IEEEN-TEEEEE. no KOOOOO-BIEEEEE-TOOOOO, nawet gdybyś mi to sto razy na kartce napisała w pięciu kolorach to ja i tak nie wiem co to kurwa jest! ale nic, trzeba zgadywać. tea? pytam. przecząco kiwa głową. a może coffee? noo - odkiwuje. cóż jedyną opcją jest więc tylko hot milk. zapytuję więc i w tym momencie na twarzy kobiety pojawia się uśmiech. uff. trafiłam i tym razem. 

pani pyta o godzinę. wyciągam ipod i sprawdzam. 9:30. odpowiadam więc, że half ten. no kurwa, nigdy się nie nauczę, że to half to po, a nie do. latam więc po sali, szukam pani, żeby jej powiedzieć, że jest half nine, a nie ten, ale nigdzie znaleźć kobiety nie mogę. zadręczam się w myślach, że pani pewnie przez moją niekompetencję przeżyła zawał i znów skarga będzie. że podałam jej fałszywe dane i ona przeze mnie przegapi jakąś najważniejszą rzecz w swoim życiu. no jedym słowem - dół jak chuj. ale nic, życie płynie dalej, więc w tej depresji kontynuuję szmacenie widelców. z otchłani rozpaczy wyciągnęła mnie sylwia z lekka ojtamizując sprawę. w zwięzłej odpowiedzi na moje żale uświadomiła mnie, że za wprowadzenie pani w błąd nie będę się smażyć w piekle, że to nie jest koniec świata i że bywają rzeczy o wiele gorsze (np. wylanie zupy mlecznej na buty księciunia, albo wbicie mu w głowę noża do steków). bo ja w akcie desperacji przez chwilę byłam gotowa przeszukać wszystkie 304 pokoje, żeby panią odnaleźć i jej zadośćuczynić. 

a. chciałabym też pozdrowić wszystkich ojtamistów.
 i lipkę. i chciałam jej tylko powiedzieć, iż jest nieprawdą a nawet okrutnym kłamstwem jakobym w komentarzu uderzyła głową w klawiaturę i takie niepoważne rzeczy opublikowała. 

niedziela, 22 lipca 2012

obserwacje

wczoraj w związku z tym, że jakieś vipy przyjechały na lancz, żeby wszystko było picuś - glancuś na ich przybycie, nawet jaśnie pan księciunio zakasał rękawy i wrzucał tymi swoimi delikatnymi rączuniami niedojedzone śniadania do wiadra po farbie. ale z jaką gracją to czynił!
w związku z okolicznościami, zauważyłam, że jak jest bardzo bizi i trzeba nieprzeciętnie szybko zapierdalać, to należy brudne talerze na kupkę nie układać, a rzucać. najlepiej, żeby się wtedy o siebie niemiłosiernie obijały. to znak tego, że jest się wtedy very fast. ja na przykład garami nie tłukę i księciunio się do mnie czepia, że wolna jestem. i że nie rozumiem co on do mnie mówi. bo jak on rozkaże, to trzeba bez szemrania wykonać. co tam, że dziesięć minut do fajrantu, a pani kierowniczka wydała całkiem inne dyspozycje. gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. 
szmacę sobie żwawo sztućce, bo czasu mało, a widelców w cholerę. wchodzi książę. jedno spojrzenie w jego cukierkowe oczęta i wiem, że mi się oberwie. nawet gdyby nie było się do czego doczepić, on coś znajdzie, choćby miał wykopywać spod ziemi. i rzeczywiście - w biegu bełkota coś pod nosem. popycha w moją stronę wózek (na który zresztą jakaś panienka ładowała sobie arcypotrzebne rzeczy) i pokazuje palcem w stronę drzwi. ale co mam, kurwa, z tym wózkiem zrobić, to nie mam pojęcia. wywieźć go na restaurację, niech sobie stoi na środku, a nuż się komuś przyda? może zdemontować i sprzedać na części jak stary samochód? normalnemu człowiekowi chodziłoby raczej o opcję pierwszą, ale bazując na doświadczeniu, doskonale wiem, że księciuniowi chodzi dokładnie o chuj wie  co. postawiłam sobie w głowie szybkiego tarota, żeby odgadnąć co miał na myśli (wynik był nierozstrzygający) i postąpiłam zgodnie z procedurą, z jaką w takich wypadkach należy postępować - olałam go. i to był błąd! po dwóch minutach podkurwiony książę przychodzi i wygania mnie na salę. no nic, skoro to kwestia życia bądź śmierci, to idę. po chwili wręcza mi dwa do połowy zapełnione wiadra po farbie i rozkazuje je take. więc ja take je do kuchni w celu opróżnienia, zastanawiając się po drodze, czy może jaśnie pan życzy je sobie z powrotem. tym razem szybki tarot mi dopomógł mówiąc nie wracaj, bo cię poćwiartuje, wsadzi do tych wiader i jeszcze nogą upchnie. nie ryzykuj. klamka zapadła, wracam bez. wychodząc spotykam panią kierowniczkę, która zdziwiona, że mnie widzi nie przy swoich obowiązkach, rozkazuje powrót na stanowisko właściwe. i weź bądź tutaj mądry. niestety, jak się zbierze piętnastu szefów w jednym czasie i jeden od drugiego ma lepsze sposoby rządzenia i całkiem inną wizję na pracę, tak się właśnie dzieje. z kelnera robi się głupka. i nie wiesz co robić. jak nie wykonasz jego polecenia, będzie zły. jak nie zmieścisz się w czasie ze swoim zadaniem, zdenerwuje się także. 

a dzisiaj jeden z nowych kelnerów przeszedł samego siebie. pracuję w tym hotelu prawie rok, niby niezbyt długo, jednak swoje już widziałam. ale jego sposób na układanie brudnych garów na wózek przeszedł wszelkie wyobrażenia kreatywności. na początku chłopak układał talerze z resztkami i sztućcami obok siebie. jednak w ten sposób na jednym poziomie wózka mieściło mu się góra pięć talerzy. po mniej więcej trzynastu wywiezieniach syfu na zmywak poszedł po rozum do głowy. skombinował sobie trzy tace, które wystawały dosyć pokaźnie, tym samym zwiększając powierzchnię, na którą można naukładać talerzy. pomysłowo. ja w całej swojej zajebistości, choćbym myślała sto lat, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby wykombinować takie coś. raczej bym sobie jakieś pudło na śmieci zorganizowała, na sztućce drugie i te talerze to tak na kupkę, żeby się więcej pomieściło, ale co ja tam wiem. się nie znam wcale. a jak mu powiedziałam, żeby tak zrobił, to postąpił zgodnie z nieco wyżej wspomnianą procedurą. ;] 

środa, 18 lipca 2012

reflekszyn


patrzę na młodego na zdjęciach i nadziwić się nie mogę jaką on ma piękną czaszkę! kształt idealny. wyraz twarzy jeszcze chwilami żabi, ale uśmiechnięty. i oczy szczęśliwe. on będzie piękniał i wyrastał, a ja bedę się starzeć i obwisać. chociaż pocieszam się tym, że to biologicznie niemożliwe, żeby cycki mojego rozmiaru, nawet za sto lat, dowisły do pępka. z pustego to i salomon nie dowiśnie. chyba.

tak sobie wczoraj siedziałam, expiłam i rozmyślałam nad sensem życia. i olśniło mnie. ja - ateistka, w jednej sekundzie poczułam całą miłość boga do naszego świata. do wszystkich ludzi. tego uczucia jest tyle, że aż się przelewa. kurwa, jak mogłam kiedyś być taka głupia i tego nie widzieć? ludzie mówią, że dowodem na jego obecność są piękne krajobrazy. inni, że góry. jeszcze ktoś, że wystarczy spojrzeć w oczy dziecka. to wszystko, to pikuś jest, powiem wam. ja znalazłam inny, najważniejszy dowód tego boskiego istnienia i jego wiecznej miłości. i tutaj chyba każdy przyzna mi rację. uwaga, wygłaszam:

PAJĄKI NIE MAJĄ SKRZYDEŁ!!

co może być większym świadectwem boskiej miłości, jak nie to, że w swojej wspaniałomyślności stworzył pająki bez skrzydeł? matko boska, jak ja się z tego cieszę! 

piątek, 13 lipca 2012

zawsze pod górę, zawsze.

zostałam kolejny raz wydymana przez tymbarka. 
wyszłam do sklepu w poszukiwaniu czegoś, nie wiedząc konkretnie czego. jak to przed okresem.  po tylu latach już przywykłam. i w tej przedokresowej depresji nawiedziła mnie myśl, że potrzebuję koniecznie jakiegoś wsparcia z gwiazd. jakiejś drogi, wskazówki, wróżby nawet. idę więc po specjalny produkt na takowe okazje - tymbarka z przepowiednią. robię stronniczą wyliczankę ene due rike fake ze wskazaniem na arbuzowego, tak sprytnie wyliczając, żeby na sto procent wylosować ten smak. oczywiście wyliczanka przy wyborze przepowiedni jest niezbędnym elementem, żeby mieć pewność, że słowa niebios są tylko i wyłącznie dla mnie. takie zdanie się na los. losuję więc, chwytam profilaktycznie drugi, niemacany egzemplarz i idę płacić. pan nabija, rzecze cenę, ja wyliczam pieniądz, pan wydaje resztę, no słowem coraz bliżej do poznania przyszłości. idę. uświadamiam sobie, że nie mogę butelki otworzyć tak, o, pochopnie, bez uprzedniego przygotowania. wszak to ceremonia na wagę sakramentu i postąpić z nią trzeba należycie. wysilam więc umysł, czego tak naprawdę bym się chciała od tymbarka dowiedzieć. jestem w rozterce, jak to przed okresem, bo nie wiem, czy pytanie zadać po prostu ogólne, czy jakieś bardziej szczegółowe. muszę postąpić roztropnie, bowiem taka szansa może już mi się w życiu nie trafić. okazji zmarnować nie mogę. myślę i myślę gorączkowo, nie dochodząc do żadnych logicznych wniosków, nadających się do opublikowania. zęby zaciskam, brwi marszczę, nierówną toczę walkę z niezdecydowaniem. w końcu postanawiam, że co ma być to będzie, a tymbark niech się wypowie ogólnie. tak przyszłościowo. przystępuję więc do rytuału. umysł oczyszczam ze złych myśli, oddech staram się ustabilizować, uspokoić się, zadaję ogólne, przyszłościowe pytanie, przekręcam korek i czytam przepowiednię. i tutaj następuje seria wypikanych słów, (aż sama się zdziwiłam, że takie wyszukane, niecenzuralne słownictwo posiadam) bo tymbark raczył być konkursowy. toteż pod nakrętką zamiast ratującej życie przepowiedni, był kod. żeby wygrać pendrive, albo inne cholerstwo, do szczęścia bynajmniej niepotrzebne. aż mnie otelepało z tej przedokresowej złości. bo na chuj mi pendrive, kiedy ja potrzebuję dowiedzieć się prawdy o swoich dalszych losach? po co mi rower, czy inne tałatajstwo, kiedy jestem niezrównoważona emocjonalnie, a tylko rada spod kapsla jest w stanie przywrócić mi równowagę? się zdenerwowałam.

nie. nie włączę sobie aplikacji na fejsie 'tymbark na dziś'. bo to oszustwo jest. zwyczajne naciąganie ludzi na kliknięcia. nie i już. trzeba mieć w życiu zasady.

wtorek, 10 lipca 2012

co tam, panie, słychać?

w polsce podobno taki gorąc, że można się spocić od przeglądania demotywatorów, ruszając jedynie palcem rolkę. cóż, nie jestem aż na tyle empatyczna, żeby się jakoś bardzo tym przejmować. za oknem mam przyjemny chłodek i przepiękny deszczyk. chyba jako jedna z nielicznych uwielbiam irlandzką pogodę. ani zimno, ani gorąco - idealnie. 

emulec zaczyna mieć już ostry języczek:
- emulec, kogo widziałaś dzisiaj w mieście?
- tatusia. a to chujek!
cóż, dziecka nie winię. od najlepszych się uczy w końcu. 

w obozie pracy ścięcie z jednym kucharzem miałam. przyczepił się, że się opierdzielam cały dzień. cóż, moje miejsce pracy jest na sali, on z kuchni nie wychodzi właściwie wcale, ale wie najlepiej, że nic nie robiłam. okryłam hańbą imię hotelu i tak nieco nadszarpnięte complainami, no jak tak śmiałam. powinnam głowę popiołem posypać i pokajać się przed wielce jaśnie szanownym kucharzem - mym bogiem. i gdyby wina była po mojej stronie, a on miałby jakiekolwiek prawo do robienia mi scen, wierzcie mi, że przywdziałabym pątniczy strój i skruszona przeprosiła. jednak winna się nie czułam, dlatego odburknęłam mu, że to nie jego interes, bo nie jest moim szefem i zarzucając demonstracyjnie grzywą wróciłam do swojego iście poetyckiego zajęcia, mianowicie opierdalania się. bo to, że u niego w kraju kobieta walczy o miejsce z wielbłądem, wcale nie znaczy, że tutaj może mnie jak wielbłąda traktować. a hubercik zanim odzedł mówił mi: ty na niego uważaj, bo on jak otwiera usta, żeby powiedzieć dzień dobry, to już kłamie. to kanalia jest. no jest.

oglądałam zdjęcia z ceremonii przyjęcia młodego w gościnne, sekciarskie progi. fotek z inicjacji spodziewam się za jakieś osiem lat. muszę przyznać, że młody już nie wygląda jak pomarszczona żaba. teraz prezentuje się całkiem dorosło i dojrzale, jakby w/w zaprzysiężenie dodało mu majestatu. młody jest przepiękny i o ile na stare lata nie zbrzydnie, antonina pozna wiele przyszłych synowych. pewnie za kilkanaście lat będzie włosy z głowy rwała, przy wspólnej kawce i papierosku (o ile wcześniej płuc nie przeżre nam jakieś skurwysyństwo), narzekając na 'te suki' a ja będę wtórowała. 
i nie to, żebym jakieś instynkty macierzyńskie, albo cokolwiek miała, ale tak patrzę na te zdjęcia, i jej zazdraszczam, że ja to nawet kota nie mam. cóż, może kiedyś się dorobię. 

poniedziałek, 2 lipca 2012

sen miałam.

mój balotelli, king kong, nadzieja na przyszłość, nie podołał. właściwie to nawet nie wiem jak bardzo nie podołał, bo nie oglądałam. piłka moją miłością nie jest, a sport powinno się uprawiać, a nie oglądać, poza tym, ten stadion taki duży, ludki takie małe, piłki nie widać - po co więc oglądać? no cóż, konsekwencje przegranej balotelliego są takie, że będę musiała teraz w obozie pracy przeprosić hugo, który jest hiszpanem, a z którego śmiałam się bezczelnie, że jego drużyna przegra, bo to słabiaki. tak to jest, kiedy wydaje się osądy na temat czegoś, o czym nie ma się zielonego pojęcia. bo balotelli, kurwa.

walić. 
teraz będzie o poważnych rzeczach, mnianowicie o tytułowym śnie. śniła mi się jolanta i michaś. cała akcja miała miejsce na jakimś przedziwnym szkolnym korytarzu. michaś stoi pod oknem i z właściwą sobie miną nostalgicznie patrzy w przyszłość. jak to on. nagle, kilka kroków od niego otwiera się tunel czasoprzestrzenny, z którego wychodzę ja. w tym momencie pojawia się też jolanta, bowiem moja podróż do równległego wymiaru otworzyła jakiś nowy kanał i z tego powodu powstał jeszcze jeden wszechświat równoległy. i stąd właśnie ona. jako, że michasia nie widziałam kawał czasu, podchodzę do niego i się po koleżeńsku witam. przytulam jak do starego przyjaciela, bo przytulać się lubię i w tym momencie zaczyna się akcja. jolanta zbulwersowana moim postępowaniem do żywego, postanowia udzielić mi reprymendy. że mmż, że jak tak można, że on w innym wymiarze, a ja tutaj w ogóle po co i takie tam i blablabla. później wjeżdża na michasia, że on też powinien się wstydzić, bo kobieta w domu z obiadem czeka, a ten sobie stoi beztrosko na jakimś szemranym korytarzu i przyszłości wypatruje. ja oczywiście reprymendę olałam, bo stwierdziłam, że uścisk z kumplem to nic zdrożnego, jednak michaś skruszony, obiecał jolancie poprawę i poszedł kupić swej pannie kwiatki.
i tutaj jedno słówko w ramach podsumowania: 
michaś, ty pantoflu!


i o skojarzeniach. przyjaciółka od serca pewnego razu obwieściła, że ma plany na księgę o wieloznacznym tytule - 'dwie kreski' i kazała wybrać imię dla siebie. mój skrzywiony wtedy mózg pomyślał: dwie kreski? o ćpaniu będzie, ale ja przecież spida nie ciągnę, przyjaciółka od serca także, więc o co cho? nawet przez myśl mi nie przeszło, że owy tytuł wiązać się może raczej z porodzonym niedawno młodym. 
no cóż, bywa.

niedziela, 1 lipca 2012

chujowo, ale stabilnie.

w związku z tym, że próbowałam już na wszelkie sposoby szablon za pomocą opcji szablonowych ogarnąć, oczywiście bez skutku, zmuszona zostałam do przegrzebania kodu html. a jako, że nie mam o tych sprawach zielonego pojęcia, pomocną ręką posłużył artur. mniej więcej pomógł, powiedział, że jeszcze cośtam sam w domu popróbuje, bo u mnie nie szło, potłumaczył, potłumaczył i poszedł. efekt jest taki, że szablon wygląda prawie tak, jakbym sobie tego życzyła. czyli mogę się przeprowadzać śmiało. chyba blogspot nie będzie mnie denerwował bardziej niż onet. 

idę, bom wymęczona jak koń po westernie. na refleksyjne notki jeszcze przyjdzie czas. 
idę. poszukiwać na internecie przeróbek balotelliego. najbardziej to mi się oczywiście ta dragonballowa podoba.
i taka mnie refleksja naszła, aby podsumować notkę, że mnie też by chyba bardziej cieszyło udawanie, że chorągiewka to mój długachny pisior, niż jakaśtam bramka. phi, jakaś śmieszna bramka.