piątek, 26 października 2012

lirycznie



zeszłym razem pisałam, że nie zamierzam tutaj nic zawierszowywać, jednak z racji tego, że baba zmienną jest, zawierszuję. żeby było wiadomo, że jam liryczna dusza jest.


byłaś w mej głowie huraganem,
myśli oddechem umęczonych, zanikłym.
z objęć twych swobodziłem się nad ranem,
budzony obietnicą chwil niezwykłych.

głaszcząc twoje włosy radosnym wspomnieniem,
daremnie serce chcę oszukać bajkami.
tak chciałbym ci służyć, choćby ramieniem,
lecz wiem, że nie będzie nic między nami.

i we śnie odwiedzi mnie postać twoja mglista,
poproszę 'nie odchodź' odpowiesz 'nie tym razem'
nie będę wtedy pewny, czy byłaś rzeczywista,
czy jesteś tylko tworem, słabej duszy obrazem.


i jeszcze jedno krótkie, z racji tego, że jestem mistrzem poematów niedokończonych.

dreszczem mnie przebiegasz,
jak ulicę zatłoczoną na szpilkach,
kiedy na mnie patrzysz z uśmiechem,
rwiesz szwy wspomnień bolesne.


to tyle wywnętrzania z mojej strony na dziś.

niedziela, 21 października 2012

kuleczka, część następna.


próbuję coś napisać, nie idzie. bezmyślnie wgapiam się w woreczek z nowiuśkimi, silikonowymi tunelami, naiwnie licząc, że od patrzenia dostanę weną po pysku. ale nic. póki co, cisza.
przeczeszę więc sobie palcami grzywkę, denerwując się z lekka, że nie jest taka, o jakiej marzę. chociaż prawdę powiedziawszy, jeszcze nie mam pomysłu jak powinna wyglądać grzywka, kiedy jest idealna. wiem jedynie, że na pewno nie tak, jak moja.

podeprę brodę dłonią, bo głowa obciążona niewypowiedzianymi myślami zaczyna powoli opadać, nabiorę powietrza, jakbym miała już więcej w życiu nie oddychać i poszukam martwych pikseli. na ipodzie ostatnio znalazłam, więc dlaczego miałoby ich nie być także na monitorze? wszak nieszczęścia chodzą parami.

oczywiście o czy innym mogę pisać, jak nie o przeogromnych wkurwieniach w pracy? mogę posmęcić jakąś refleksją. <co poczyniłam ostatnio, ale teraz już mi się nie chce.> ewentualnie mogę walnąć wiersza, ale tego też nie zrobię, bo nie mam także ochoty. drogą eliminacji doszliśmy więc do obozu pracy.

ostatnio przepowiadałam, że będą kolejne kłopoty z pulpecikiem. nie pomyliłam się ani trochę.
otóż, wielce jaśnie pan rządziciel - kuleczka, chyba był w dzieciństwie kopany przez swoich rówieśników i w szkole, i na podwórku, dlatego teraz wyładowuje swoje frustracje na nas. według niego, pracownicy to zło konieczne i banda opierdalaczy, których trzeba postawić do pionu łagrowymi metodami. a że nie jest ani zimno jak na syberii, ani kuleczka nie posiada żadnej pały do lania, pozostaje mu tylko darcie mordy.

weekend. godzina mniej więcej jedenasta, więc ledwo po śniadaniu. na sali siedzą jeszcze jakieś niedobitki, leniwie przeżuwając sztuczną jajecznicę, pierdoląc do siebie rzeczy mało ważne. blokują robotę i ani myślą wychodzić. mimo, że nóż w kieszeni mi się otwiera i pałam rządzą mordu, nie mogę powiedzieć słowa - przecież klient nasz pan i ma święte prawo się spóźnić. głęboki chuj wam w dupę, myślę sobie i wracam do kuchni wycierać dzbanki. każdego dnia, dwieście sztuk aż do porzygu. promienieję szczęściem już na samą myśl. ale nic, służba nie drużba. w tym czasie w kantynie, michelle korzystając z przerwy, uzupełnia spalone podczas ciężkiej pracy kalorie. między pierwszym a czwartym kęsem tosta, na stołówkę wpada kuleczka i zaczyna drzeć japę, sepleniąc i strasznie się plując. michelle z przerażenia krztusi się chlebem, jednak ten kontynuuje swoją apodyktyczną tyradę, doprowadzając ją do płaczu. rozkazuje natychmiast przerwę zakończyć i biec odkurzać lobby, bo straszny syf, zaraz przyjdą goście i ktoś musi to zrobić. <pominę, że takimi rzeczami zajmuje się accommodation, michelle ma przydziałowego brejka i on może jej tym tonem jedynie naskoczyć> i że MA to zrobić, a nie czy MOGŁABY. po skończonym wykładzie patrzy na rozmazane dziewczę i jest usatysfakcjonowany takim obrotem spraw. jego morale skaczą w górę, rośnie szacun, a także zyskuje czarny pas w poniżaniu. oddala się z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. uśmiecha się szyderczo pod nosem. o to właśnie chodziło. <nie było mnie tam, ale daję się ogolić bez mydła, że właśnie tak się to wszystko rozegrało>

pewnego dnia pan najmądrzejszy na służbie został praktycznie sam. miał do pomocy jedynie dinnerowego supervisora - paula. paul tego dnia przeżywał swój śniadaniowy debiut, więc pomocą był właściwie żadną. w ten sposób na placu boju ostał się jedynie dzielny pulpecik. starał się jak mógł, walcząc o to, żeby wszystko chodziło jak w zegarku. jednak mógł niewiele, gdyż spierdolił przydział obowiązków i na sali zapanował chaos. jedną sekcję sprzątały cztery osoby, innej nie sprzątał nikt. na florze sodoma i gomora, syf kiła i mogiła, a kuleczka lata jak kot z pęcherzem, wkurwiony na wszystko i wszystkich, cholera wie o co. jakimś cudem udało nam się szczęśliwie breakfast time zakończyć bez żadnego większego nieszczęścia. wydawać by się mogło, że wszystko co złe już za nami i od teraz pójdzie raczej gładko. jednak najgorsze chwile dla personelu nadeszły dopiero po śniadaniu. pan szefujący zebrał wszystkich w kuchni i zaczął nas z góry na dół jebać jak bure suki za to, że źle sobie to wszystko od strony organizacyjnej rozplanował. zwyzywał od najgorszych i wymachując grubym paluchem rozkazał na przyszłość myśleć. powiedział też, że ta rozpiska obowiązków, co zawsze wisi na lodówce, to nie biblia i nie musimy jej się wcale tak ściśle trzymać. <czyli kiedyś miałam rację, że to tylko luźne sugestie.> dobre sobie, durna pokrako. ja jestem tylko kelnerem. od myślenia, chuju, jesteś ty. i gówno mnie obchodzi, że ta czynność cię boli! wkurwiłam się po cichu, pilnując jednocześnie, żeby czegoś dziobem nie kłapnąć, mając na uwadze starą, ludową prawdę nie ruszaj gówna, bo śmierdzi. cóż, sprawa została zakapowana komu trzeba, teraz czekamy na wyciągnięcie konsekwencji.

kuleczka, kiedy zaprowadza gości do stolika wygłasza mniej więcej taką formułkę: śniadanie jest dzisiaj self service, a za chwilę przyjdzie do was kelner zaproponować kawę, lub herbatę. po wyuczonym na pamięć zdaniu grzecznościowym <mniemam, że pan władca świata nie potrafi sam z siebie wysilić się na uprzejmość> kutas potrafi zawołać mnie z drugiego końca sali, nie patrząc na to, czy jestem bizi, czy nie i wydać polecenie kawowej zapytancji. pokazuje wtedy tłustym łapskiem stolik, a ja się zastanawiam czy gdyby troszeczkę schudł, dalej by seplenił. bowiem wymyśliłam sobie, że jego wada wymowy wzięła się z tego, że ma w pysku za dużo tłuszczu, a tym samym za mało przestrzeni na dokładne manewrowanie językiem. jesteś nietolerancyjną, wredną suką! karcę się w myślach. zasłużył sobie skurwiel na to. rozgrzeszam się po chwili. no, ale nic. idę w swoich proszących się o eutanazję butkach wziąć zamówienie. wracam później tą samą drogą, by je zrealizować. i jeszcze raz, żeby dostarczyć. robię kilometry jak głupi osioł, a wszystko dlatego, że zaproponowanie gorącego napoju najwyraźniej dla kuleczki jest ujmą na honorze. bo przecież to się nie godzi! a wielki jest skurkowany, to i honoru ma dużo.

ostatnio prognozowałam też, że kiedy księciunio wróci z lumpów, kuleczka zostanie odpowiednio ustawiony. jakaż jestem szczęśliwa, że się nie myliłam!
jedna z pierwszych chwil pana pięknego po urlopie. nawet nie chcę sobie wyobrażać jego wkurwienia na myśl, że kilka dni wcześniej wygrzewał fiuta na plaży, a teraz musi babrać się po łokcie w fasolce. domniemam, iż dla dobra własnego i wszystkich, należy uważać podwójnie, żeby nie podpaść, bo może zaboleć. więc wykonuję swoją robotę najmniej widocznie jak potrafię, starając się przemykać niepostrzeżenie, szybko niczym wiatr, kitrając swoją dupę za filarami. profilaktycznie - tak dla bezpieczeństwa. jakoś mi się udaje. ale powiem wam, że ja to tam chuj! gdybyście widzieli kuleczkę! o matko bosko, nie ten sam człowiek. ani razu na nikogo nie nawarczał. nie rozkazywał jak zwykle. mało tego, pierwszy raz widziałam jak własnoręcznie napełnia dzbanek kawą. widok niesamowicie przepiękny. później to już był na tyle przejęty rolą, że nawet sam z siebie i bez żadnego mamrotania uzupełnił mleko na bufecie. a dupę to miał tak ściśniętą ze stresu, że aż było to widać na jego twarzy. widok przepiękny. poezja! chyba wtedy pokochałam księciunia.

starczy.

czwartek, 11 października 2012

nie o hotelu.


miałam dzisiaj opisać idealnego kelnera, ale stwierdziłam, że mój blogasek robi się strasznie monotematyczny. poprzysięgłam więc sobie, że choćby nie wiem co, słowa o pieprzonym obozie pracy  w tej notce nie będzie. najwyższy czas popierdzieć refleksjami.

cześć, jestem kasia i mieszkam w dublinie. nadal lubię małych chłopców, ale zamiast gier planszowych wolę rapatolić w simsach. gdzieś pomiędzy chwilami, kiedy się wkurwiam, męczę czekaniem, mam weltszmerce i pmsy, bywam szczęśliwa. a między tym szczęściem miewam dużo weny, która w głowie prezentuje się zdecydowanie lepiej niż na kartce. czasami uda mi się napisać coś ładnie. zawierszować nawet znośnie, przyprozić coś lekko. zawiać henrym troszeczkę, który urósł w mojej głowie do takich rozmiarów, że zaraz zaczynie wylewać się uszami. niecierpliwie czekam i doczekać się nie mogę. największym moim sukcesem literackim było to, że kiedyś napisałam tekst na margines i pan powiedział, że jest dobry. więc cóż, jeszcze nie jest idealnie.
jestem realistą, ale wierzę w elfy, wróżby z tymbarka, przeczucia i tajemne znaki. jeszcze nigdy nie pomyliłam się w ich odczytywaniu i do dzisiaj zastanawiam się czy mnie to cieszy, czy martwi. zauważyłam też, że widzę. kurwa, mocno i wyraźnie, niekiedy na nieszczęście.

nauczyłam się robić już prawie idealną kreskę na oku. póki co zajmuje mi to jakieś pół godziny, ale myślę, że jeszcze jakieś dwa lata i dojdę do wprawy jak siwulec. ona potrafi w dwie minuty, jedną ręką i bez lustra jebnąć taką krechę boską, że każdy facet jej. 
żałuję, że nie poszłam do tap madl, gdyż cycki do tego fachu mam idealne. dupę za dużą - fakt, ale cycki? dosłownie mistrzostwo.

na początku dorosłe życie mnie trochę przerażało. dzisiaj - z braku alternatywy, już się do niego przyzwyczaiłam. po dwudziestu latach myślenia, już wiem, że ludzie to tylko marne istoty z pozacieranymi granicami. strasznie trudno odróżnić rzeczy, które są tak bardzo intymne, że powinny pozostać w środku, od tych, którymi można zarzygać społeczeństwo i po cichu liczyć, że kogoś to zainteresuje. rzeczywistość jest inna. ludzie są skurwielami pławiącymi się w nieszczęściach bliźnich. doszłam też do wniosku, że życie wcale nie jest piękniejsze i pełniejsze, kiedy się w nim cierpi. dlatego za wszelką cenę staram się nie nieść krzyża. zostawiam go tym, którzy chcą być nieszczęśliwi i zmęczeni. wiem też, że życie to powolne przemijanie. nie wiem tylko jeszcze co w tym przemijaniu jest najważniejsze. i nie wiem też, czy kiedykolwiek do tego dojdę. ale potrafię docenić dobrą muzykę, czekoladę, żelki, nawet książkę, więc może jestem na właściwej drodze. chyba znalazłam swoje miejsce w świecie. w społeczeństwie jeszcze nie, ale zawsze coś. rozglądam się.

boję się w przerwach między snami. wszystkiego, ale najbardziej pająków. boję się krzyczeć marzeniami i tego, że wewnętrzne bójki skończą się nigdy. że odpowiedni czas nie nadejdzie. że coś mnie ominie i będzie rzęsą w oku wiele lat. ale najbardziej to tych przegapionych momentów i niewykorzystanych szans. i marzeń i tego, że ludzie wdrapują się w serce zbyt głęboko. myśli zagłuszanych i co widać kątem oka jedynie. rozstań, wspomnień, wyborów na całe życie, nienawiści, zmarszczek na twarzy i przekazywania genów dalej. czekania na to, co nieuchronne, braku wpływu na nieuniknione. może prościej - życia.


poniedziałek, 1 października 2012

jajecznica


chciałam obwieścić, że z dniem wczorajszym <albo przed> runął mi światopogląd, a psychika rozsypała się do tego stopnia, że nie jestem pewna, czy kiedykolwiek zdołam pozbierać ją w całość.

zauważyłam ostatnio, że pęcherz moczowy to bardzo magiczny narząd. w nocy rozciąga się do pojemności pięciu litrów, bo mniej więcej tyle rano z siebie wysikuję, a później kurczy się do tego stopnia, że jest w stanie pomieścić najwyżej setkę. wychodzę więc z kuchni po dwóch godzinach pracy za potrzebą, gdyż mocz czuję niemal w oczach i kątem dostrzegam jakąś ni to żółtą, ni pomarańczową ciecz. postanawiam więc odwlec sikanie o jakieś piętnaście sekund i zapytać co to. norbercik z miną typu skąd ty się, kurwa urwałaś? odpowiada, że jajecznica. taka jeszcze na surowo. pierwsze co przyszło mi na myśl to ale jebany dobrze te jajka wymieszał. trochę mnie to zdziwiło, bo obojętnie ile czasu bym telepotała trzepaczką jajca, za nic w świecie białko z żółtkiem mi się tak ładnie nie połączy, ale na dalsze rozmyślania czasu już nie miałam, bo mocz powoli napływał mi do mózgu. chwilę po powrocie z sali tronowej spotkałam anię i mówię do niej, że widziałam surową jajecznicę. dodałam też z wielkim zachwytem, że to było tak równo utrzepane, że wyglądało jakby ktoś jakiś proszek zalał wodą. kaśka, bo tę jajecznicę tak się robi. tam są jajka w proszku. usłyszałam i mój świat się zawalił. no kurwa, jajka w proszku? niedługo chyba zaczną robić wodę w proszku. fakt, zastanawiałam się czasami jak to jest możliwe, że te jajca prezentują się tak ładnie. i ile trzeba ich natłuc, żeby zrobić żarcie dla czterystu osób. no, ale żeby proszek? nigdy nie przeboleję.

martin z takim zaangażowaniem zrzucał resztki żarcia do wiader po farbie, że aż dostał awans. po dziesięciu latach ciężkiej harówy w obozie pracy wreszcie został doceniony. teraz też musi tłuc miskami, ale przynajmniej robi to odjebany w skrojony na miarę garniaczek. a po awansie morale tak mu wzrosły, że dostał plus jeden do szybkości, plus trzy do zwinności i plus siedem do celu, dlatego może już rzucać nie z dwóch a trzech metrów. jeszcze kilka lat, a będzie mógł robić to jedynie siłą woli. do takiej dojdzie wprawy. i po tym awansie martina taka mnie refleksja naszła, że jak mam kolczyk w złym kolorze, albo wystającą bransoletkę, to muszę ściągać i chować. ale jak duty menadżer nie ma zębów z przodu <znaczy, jednego nie posiada na pewno, drugi jeszcze jest, ale już ledwo, ledwo>, wszystko jest w porządku? kurwa, protestuję.

jakoś ostatnio na śniadanie przyszedł pan murzyn ubrany w prześcieradło. do chwili obecnej zastanawiam się czy to był jakiś afrykański strój oficjalny, czy może pidżama. otóż, gość nasz na samym początku przypitolił się do supervisera, jakie posiadamy mięcho śniadaniowe i dlaczego tylko świnię, bo on tego jeść nie może. później tłumaczyłam mu czym się różni white pudding od black puddingu. gdy usłyszał, że w białym jest mięcho z jakimś badziewiem, a czarny to praktycznie to samo, tylko ma jeszcze krew, strasznie się oburzył, że to przecież powinno leżeć na bufecie w osobnych boksach. może i tak, chociaż w sumie, to niewiele mnie to obchodzi, czy czarna kaszanka miesza się z białą i jakie z tego powodu ma się grzechy. kiedy koleś wylewał swoje żale, ja wyobrażałam sobie, że na szmacie, którą trzymam w dłoni, wcale nie ma badziewnego detergentu, tylko chloroform i że w tej chwili jego życie zależy tylko ode mnie. mówię wam, ulga na sto dwa. <kuleczkę na przykład kroję nożem na kawałki> gdy marudzenie już mu się znudziło, poprosił o herbatę. odetchnęłam z ulgą i polazłam upolować jakiś teapot, bo z tym to u nas ostatnio krucho. no nie wiem, ktoś je zjada, czy do domu zabiera. strasznie dziwna sprawa w każdym razie. zanim się z tym ogarnęłam, pan maruda już zdążył zjeść michę płatków i powoli zabierał się za śniadanie właściwie. stawiam mu ten pieprzony, odnaleziony cudem pot na stole, patrzę na jego talerz, a tam fasolka, kiełbaska i dwa puddingi - jeden biały, drugi czarny. o ty chuju zbolały! ja tutaj w myślach ci współczuję, że przeze mnie nie spróbujesz białej kaszany, bo ci względy religijne ne pozwalają, a ty tutaj takie szopki?! no kurwa, nie zdzierżę. wzięłam dwa głębokie wdechy, uśmierciłam go kilka razy w myślach i jakoś to poszło. bizi było, nie miałam czasu na wyszukane morderstwo.

a skoro już o gościach mowa, przypomniał mi się taki jeden od herbaty. pysk nawet znośny, głosik uroczy, ząbki lekko krzywe, ale też tak słitaśnie, fryzurka wymodelowana, wychuchany, wypieszczony, w ogóle cud miód i orzeszki. popatrzyłam na niego, jego towarzysza i w myślach obstawiałam jaki pokój kupili - dwa małe łóżka, czy jedno wielkie, małżeńskie. no, ale przecież się pytać nie będę. podchodzę więc do nich, bo dopiero zasiedli, z uśmiechem numer pięć tysięcy i nienaganną dykcją zapytuję, czy życzą sobie jakiś hot beverage. towarzysz zechciał dzbanek herbatki, piękniś również, tylko z podwójnym wsadem. pomyślałam sobie przez chwilę, że taka siekiera, to nawet by umarłego na nogi postawiła, ale życzenie spełnić musiałam. a że mam bujną wyobraźnię, ułożyłam w chorej głowie, że pan wypielęgnowany jest herbacianym ćpunem. jak w więzieniach. szufladka herbaty, a wody tylko troszeczkę. i to by się zgadzało, bo proporcje właściwie w obu przypadkach te same. 

siedziałam ostatnio na treningu jak to należy się z gościem obchodzić <spostrzeżenia może następnym razem, bo jest tego trochę> i tam mówili, że jak jest klient stały, to ma się czuć jak w domu. że trzeba pamiętać jego imię, preferencje smakowe i takie tam. wzięłam sobie to do serca tak bardzo, że jacież pierdolę i ruszyłam na salę sprawiać, żeby śniadaniujący czuli się jak u siebie. <cóż, żarcie jak u mamusi w domu to to nie jest, ale tam trudno, jeden mały szczegół> zauważyłam pana, który dzień wcześniej życzył sobie herbatę i ciepłe mleko. patrzę, siada, zapytuję więc co sobie życzy wypić. on do mnie, że herbatusię. to ja do niego, że i jeszcze ciepłe mleko, tak? żeby poczuł się, że ktoś o niego dba, pamięta i w ogóle. koleś popatrzył na mnie jak na wariatkę, zapytał why, i zaczął zapewniać, że jest fine i że mleka don't need. no by go opluło. ty przebiegły skurwysynku. ja tu się spuszczam, staram jak mogę, a ty mleka nie chcesz, dziadu ty? to już chuj.

chyba powinnam się mniej spinać, a treningi traktować jak lekkie sugestie jedynie. jak kuleczka. on wszystkie obowiązki traktuje jak lekkie sugestie.