piątek, 22 marca 2013

kuchenne rewolucje


rzecz będzie dzisiaj o kuchni. 

nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeżeli powiem, że head chef lubi się do człowieka od czasu do czasu przypierdolić. o wszystko, bo dyscyplina na pokładzie być musi. szczególnie upodobał sobie mnie. nie robi tego w sposób niemiły, więc jestem w stanie to przeżyć. podejdzie do opierdzielanego i z ojcowską troską poklepie po ramieniu, jakbyśmy wszyscy byli jego marnotrawnymi synami, a on nam miłosiernie za każdym razem wybacza. zero złości. uwielbia mówić kaśka disaster! <przy czym ś, jest czymś pomiędzy sz, s i ś - ciężko określić> disaster to nie mój kubek zostawiony na szafce, łyżka w sałatce, zły ocet dodany do polerowania, karton w lodówce, który wcześniej leżał na ziemi, kurwa, wszystko. dosłownie. koleś jest marudą cholerną, czasami wrzodem na dupie, ale swoje racje ma i rzeczywiście chwilami trudno nie przyznać mu racji. zjebki prawi raczej miło, z uśmiechem, nawet jak się bardzo wkurwi, zresztą ma taki rodzaj twarzy, że na jej widok trudno się nie uśmiechnąć. 
ale dzisiaj chciałam nie o nim.

regularnie podkurwiają mnie inni. norbi na przykład ostatnio na prośbę o więcej krosantów z czekoladą, szyderczo się uśmiechnął, wskazał tubkę z polewą i powiedział kasia, chocolate is there! yhym, pomyślałam. a więc chuj ci w dupę. jak dla mnie, goście jeść nie muszą. ja ryzykować życia przy tym nie będę. <ostatnio pocięłam się lodówką, więc przy rogalikach mogłam umrzeć> ale jest 1:1! później mu w odwecie nawrzucałam, że nie będę taplać się w fasolce, bo nie mam ochoty i czasu, a poza tym to nie jest moja robota. <a była moja, niestety> 
ale to pikuś wszystko. dzisiaj miałam gorszą akcję. ludzie mi przyszli, śliwki wyżarli niemal wszystkie, musiałam więc je pospiesznie uzupełnić. wzięłam ja puszkę, otworzyłam, odcedziłam, wrzuciłam do miski i wyniosłam gościom. zlew do którego wylewałam sok wzbudził we mnie lekki niepokój, gdyż w odpływ było wsadzone dziwne urządzenie. korek jakiś, filter, metalowy penis, czy chuj wie co. <znając obóz pracy, mogło to być wszystko. wolałam nie dotykać> nie miałam pojęcia, czy to ma zatrzymać wodę, czy ją jedynie przefiltrować, a może inne cuda na kiju. zresztą, brakowało mi czasu na dogłębne analizowanie tematu. wszak płacą mi za zapierdalanie, a nie za myślenie. a wy nawet nie zdajecie sobie sprawy jak ciężka to praca. muszę wynieść miskę do kuchni, przerzucić śliwki, umyć ją, przebrać śliwki, otworzyć puszkę, odlać sok, przesypać co zostało i wywlec na powrót do ludzi, a to wszystko tak, żeby nikt nawet nie zauważył, że coś zniknęło. olałam więc zlew z zamiarem dogłębnego zbadania sprawy w wolnej chwili. pomyślałam, że i tak na dobrą sprawę pewnie jeszcze otworzę kilka puszek i wyczyszczę go na końcu. kurwa, kolejny błąd w mojej bufetowej karierze. po kilku minutach wpadam z jogurtem na kuchnię i odruchowo zerkam w stronę zlewu. zebrała się ława przysięgłych, zaraz zaczną obradować. śmiesznie razem wyglądają. on wysoki, ona niska. <pierwszą moją myśl zapewne znacie> patrzę tak sobie na nich i oceniam powierzchowność. ona, mimo tego, że nie brzydka, ośmieliłabym się ją nawet nazwać lekko ładnawą, jest idealnym kandydatem do przyjaźni damsko - męskiej. posiada bowiem w sobie coś takiego, że gdybym była facetem, absolutnie nie chciałabym jej przelecieć. i imię rodem z wenezuelskich tasiemców też tutaj nie pomaga. chociaż to nie jej wina, moje także nie jest zbyt zachwycające. kiedy patrzę na niego, widzę psa, który dostał niezasłużony wpierdol, a teraz łypie na właściciela z wyrzutem, bo nie wie za co oberwał. jakbym jednym słowem miała opisać norbiego, byłby to wyraz tajemnica. pracuję z nim już lekko ponad rok, a nie mam pojęcia jakie gość ma zęby. przez te wszystkie miesiące, uśmiechnął się do mnie tylko raz. zjebałam wtedy coś z jajkami, nie pamiętam dokładnie już co, jednak było to na tyle zabawne, że norbi zaszczycił mnie połówką swojego uśmiechu. drugie zwierzątko, jakie przychodzi mi na myśl, kiedy go widzę, to chomik. malutki, lekko szary w białe łatki, chomiczek miniaturka. <miałam kiedyś takiego, roman miał na imię. umarł wraz z końcem kariery giertycha> i norbi przeżuwa jedzenie właśnie w taki sam sposób, co roman. <chociaż nie jestem pewna, czy chomiki żują> 
stoją nad tym zlewem wkurwieni, jakbym co najmniej rozsmarowała w środku psią kupę, albo wrzuciła odrąbany świński łeb. będzie zaraz sranie dramatem, myślę, jednocześnie rżnąc głupa, że nie wiem o co chodzi. chuj, gram na zwłokę, może zapomną. ale nie. widzę kątem oka, że przeprowadzają dochodzenie. pierdolone csi: dublin zaśmiewam się w duchu. jak już wywnioskowali czyja to sprawka, norbi woła mnie tonem jakby co najmniej miał nade mną jakąś władzę. no chyba ci się w dupie poprzewracało od tego awansu! myślę, jednak podchodzę, bo cóż mam zrobić. wykład zaczyna ona. machając mi przed nosem korko-chujo-filtrem, rzęzi coś o jakimś sprzątaniu, tonem, który mi się nie podoba. odpowiadam, że zawsze puszkę wylewam tam i nigdy z tym problemów nie było, poza tym to wielkie dildo w jej dłoni trochę mnie przeraża i wolałabym go jednak nie dotykać. chyba nie przyjęła tłumaczenia do wiadomości, bo kazała mi ZAWSZE ogarniać zlew <jakbym miała czas> a jak odpowiedziałam, że postaram się, odburknęła tylko z wyższością, że ona ma nadzieję. a zabrzmiało to tak, jakby miała wziąć przykład z pana kierownika i napisać donos do hr. 

cóż, o mniejsze gówna się tam ludzi podpierdala.


sobota, 16 marca 2013

kwiatki emulca.


dzisiaj ponawijam trochę o moim emulcu.
tytułem wstępu, emilka jest dzieckiem bardzo bystrym, rozgarniętym i cholernie wyszczekanym. wszystkie opisane sytuacje działy się jakiś miesiąc temu, czyli podczas mojego holidejowania się w polsce.


- wyjeżdżam!! - krzyczy do mnie w złości, a ja nie mam pojęcia co ją tak zdenerwowało.
- a powiesz mi dokąd? - zapytuję ze stoickim spokojem.
- do komunii! - wykrzykuje mi w twarz, trochę plując.
- do komunii? - otwieram oczy ze zdumienia, bo zielonego pojęcia nie mam o co chodzi.
- tak! do komunii! - powtarza uradowana. - dostanę rower i zegarek! - dodaje dumna z czekających ją prezentów. 
- emilka - mówię tonem jak krowie na rowie, uświadamiając sobie, o jaką jej komunię chodzi. - nie wiem czy wiesz, ale do komunii to się raczej idzie, nie wyjeżdża. - wykładam z cierpliwością.
efekt był taki, że spojrzała na mnie z miną ale pierdolisz i zajęła się zabawą.
muszę przyznać, że jej logika mnie rozwaliła całkowicie.


emulec gotuje. wrzuca do gara plastikowe warzywa, owoce, mięsa i inne takie. zdaje się nie zrażać zaburzonymi proporcjami produktów, mieszając je wszystkie i doprawiając do smaku <marchewka jest większa od kurczaka> zupa najwyraźniej już doszła, gdyż emilka rozkłada strawę na talerze i rozkazuje jeść. cóż, zajadamy się ze smakiem, bo co zrobić? emulec w tym czasie bierze talerzyk w swoje małe dłonie i jeb! ciska nim o podłogę z dosyć potężnie wkurwioną miną. 
- emilka, co ty robisz? - zapytuje ktoś w ciężkim szoku.
- ja jestem magda geslel. - odpowiada z dumą.


emson nauczył się nowego słowa. partner. podłapała pewnie z trudnych spraw, bo bardzo je lubi.
- kasia, musisz zerwać ze swoim partnerem karolem. - mówi poważnym, lekko zezłoszczonym tonem.
- dlaczego? - pytam zdziwiona.
- bo twojemu ojcu i twoje matce się to nie podoba! - wykrzykuje grożąc mi palcem.
cóż, jak mus, to mus.


moja rodzicielka ubiera emulca. nakłada jej szalik, czapkę, rękawiczki, na końcu zapina kurteczkę. w tym czasie emilka patrzy na nią badawczym wzrokiem i zadaje pytanie:
- ciociu, a czy ty wiesz, że twój mąż cię zdradza?


kupiłam sobie w rosmanie różne malutkie pierdolamenty, których wyjeżdżając, nie zapakowałam do walizki, a były mi potrzebne. m.in. wkładki do stringów. pudełeczko różowe, kształtne, w kwiatuszki i inne wzorki, leżało sobie w małej reklamóweczce gdzieś w pokoju. w pewnym momencie podbiega do mnie emulec, dziarsko dzierżąc w dłoni wyżej wymienioną rzecz. trochę mnie ten widok przeraził, gdyż znając moje szczęście, zapyta co to, a ja będę musiała wgłębiać się w całą fizjologię kobiety, żeby sprostać wytłumaczeniu. ale nie! okazało się, że nie doceniłam małego mózgowca.
- to do dupska? - próbuje potwierdzić swoje przypuszczenia, pokazując mi pudełko.
- co? - wydukałam w wielkim osłupieniu. nawet nie przyszło mi do głowy, żeby opieprzyć ją za to dupsko.
- no jak dupa piecze! - uświadamia mnie z miną ale ty to nic nie wiesz!
umarłam.
dwa razy.


wtorek, 12 marca 2013

żyję, a na dowód notka.



przeraziłam się troszeczkę, kiedy zobaczyłam datę ostatniej notki. wstyt!


w zeszły weekend gościliśmy francuzów. przyjechali na mecz picipolo dostać wpierdol. 
tradycyjnie już - jak to grupa zorganizowana, po angielsku ani be ani me. roszczeniowi aż tak bardzo, jak ostatnia wataha ruskich nie byli, ale nadrabiali apetytem. pierwszy raz w historii mojej pracy zabrakło nam krosantów. przez dwa dni wciągnęli ich lekko tysiąc. chwilami odnosiłam wrażenie, że gdyby cały bufet składał się tylko z rogalików, oni i tak byliby szczęśliwi. 
trafiła mi się jedna parka w średnim wieku. ona zwyczajna, on - resztka włosów zaczesana do tyłu, okularki w złotych oprawkach, siwy wąs i czerwony polar z wielkim i dziwnym nadrukiem. <trochę mnie zdziwiło, jak zaczął mówić coś po swojemu, że nie polak, wszak miał na sobie dwa narodowe, polskie symbole - wąsik i polarek> z całych rozmówek francusko - angielskich wyuczył się jednego słowa EGG. powtarzał więc w moją stronę to jajko niczym mantrę, co brzmiało mniej więcej żeli papą, le egg, selawi mła a sawi, żeli papą, żeli papą. pytam się go in inglisz, bo po francusku znam tylko omlet di fromaż, jakiego tego egga sobie życzy. czy fried, czy poach, a może inne cuda na kiju. a ten mi dalej mantruje. myślę lekko zrezygnowana, że przyniosę mu oba, to sobie chłop wybierze. zapytuję gdzie siedzi, bo czasu na szukanie gościa po sali nie mam, a ten z każdym moim wypowiedzianym słowem robi coraz większe oczy. no to kurwa wpadłam! ponawiam pytanie i oczekuję cudu. ale nie. dalej powtarza żeli papą i jeszcze się bulwersuje do swojej kobieciny, że go śmiem nie rozumieć. patrzy na mnie z nienawiścią i macha zrezygnowany ręką. myślę chuj ci w dupę, jednak jako pretendent do tytułu pracownika roku, bardzo szybko przypominam sobie, że należy spodziewać się niespodziewanego, w imię zasady klient nasz pan. ruszam więc żwawym krokiem do meery, która po francusku żeli papą, a nawet bardziej, żeby przetłumaczyła mi w jaki sposób mogę pana wąsatego uszczęśliwić, choćbym miała mu to jajko sama znieść. meera przejmuje klienta, a ja korzystając z okazji, spierdalam cichcem do kuchni zajmować się krosantami.


pan amerykanin w kwiecie wieku podchodzi do juice maszyny. <machina w obsłudze prosta jak budowa cepa, przyciska się przycisk a z kranika leci sok. żadna wielka filozofia, tudzież zaawansowana technika> ja stoję trzydzieści centymetrów dalej i bezlitośnie szmacę marmury, bo upierdolone bardziej niż stół durczoka. pan bierze szklankę, a ja po jego minie wnioskuję, że takiej wielkości to w tej hameryce mają kieliszki. zauważa mnie i odsłaniając dwa rządki bieluśkich jak śnieg, idealnie równych i zadbanych zębów, zapytuje jak się mam. paaanie! macham ręką w myślach z rezygnacją. się nie mam wcale, taka prawda! w krzyżu mnie coś ostatnio jebie, gardło pobolewa, zimno jak skurwysyn a i przyszłość niepewna! biadolę po cichutku w środku - w kasi. przecież mu tego nie powiem, bo nawet nie wiem jak. odpowiadam więc z uśmiechem numer tysiąc dwieście trzy, że miewam się dobrze, a wręcz znakomicie. nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała tych swoich gorzkich żali na inglisz przetłumaczyć, jednak wydaje mi się, że something fucking me in my cross, nie jest do końca tym, co chciałabym przekazać. w trakcie moich wewnętrznych rozterek pan uśmiechnięty stawia szklankę przy rurce i czeka na cud. spozieram dyskretnie, próbując nie udusić się tłumiąc śmiech, a że wredna suka jestem, czekam co wymyśli dalej. cud nie nadchodzi, widzę, że pan już się lekko wkurwia, ale nie daje po sobie poznać. twardy gracz! myślę z podziwem, a pan w tym czasie opracowuje nową strategię. próbuje rurkę popchnąć szklanką. kurwa, panie! to nie mcdonalds w ameryce, tylko hotelik na wsi! czego się pan, do jasnej anielki spodziewasz? że którędy to, kurwa, wyleci? właśnie wtedy zrozumiałam, że trzeciej próby nie zdzierżę, dlatego miłosiernie pokazałam panu jak juice maszynę obsłużyć. po wszystkim spojrzał na mnie i podziękował, a na twarzy miał wypisane grubą czcionką średniowiecze, kurwa!


miałam ja ostatnio bardzo poważną rozmowę z head chefem na temat zostawiania syfu w kuchni, a konkretniej - pustych kubków. jak to zawsze z szefem bywa, musi swoje wygłosić, a plebs winien wykładu wysłuchać. jako, że z kucharzami staram się żyć w zgodzie, zawsze swój kubek odnoszę na zmywak. raz kiedyś zapomniałam, to czarna dupa zjebał mnie jak burą sukę i od tamtej pory pamiętam. ba! nawet spod domu się wracam, jeżeli jakimś cudem zapomnę. 
rozmowa brzmiała tak:
- bla, bla, bla, bla, wy zawsze zostawiacie te brudne kubki! to jest nie do przyjęcia! - szefo produkuje się na poważnym wkurwie.
- tak! ja zawsze zostawiam tam kubek! - odpowiadam z entuzjazmem susząc zęby.
- i bardzo dobrze! - przytakuje rozradowany, szczęśliwy, że mnie czegoś nauczył.
pogadanka pogadanką, ale śniadanie samo się nie zrobi, więc idę okiełznać nieporządek na bufecie. zbieram kilka szklanek i radośnie, w nowych butkach popitalam na zmywak. i tutaj następuje olśnienie pod tytułem kurwa, co ja właśnie powiedziałam?! chuj, idę odkręcać. wszystko udało się naprostować, szefunio mnie bezlitośnie wybrechtał i strzelił fejspalma, że sam nie zajarzył wcześniej. tak to się właśnie większość rozmów, mam wrażenie odbywa.


odkryłam także na przykładzie pana kierownika <na niego ponapierdalam w osobnej notce, temat rzeka> co to znaczy być zajebistym i szybkim pracownikiem. pisałam już kiedyś o martinie, który niemiłosiernie tłucze garami, dzięki czemu jest very fast, ale powiem wam, że martin przy kierowniku to chuj! cienki bolek, nic więcej. poniżej kilka wskazówek, jak stać się tak doskonałym workerem, jakim jest kierownik.

- musisz wypracować sobie specyficzny styl chodzenia. nogi w umiarkowanym rozkroku <chodzenie na ściśniętej dupie spowalnia. kuleczka tak się toczył i go wyjebali na zbity pysk> kolana zawsze lekko ugięte - przecież nie ma czasu na wyprostowanie ich do końca, kiedy trzeba zapierdalać. stopy trzeba stawiać tak, żeby marsz sprawiał wrażenie sunięcia z gracją w powietrzu, bo kto by tracił czas na stąpanie po ziemi? chód powinien być dumny - plecy wyprostowane, barki najszerzej jak tylko się da, głowa ku górze, kutas do przodu. 
- następnym elementem jest wyraz twarzy. usta ściśnięte, oczy nieznacznie przymrużone, brwi ściągnięte dosłownie o milimetr. jednym słowem, twoja twarz powinna wyglądać jakby myślenie dla ciebie było pierwszyzną i sprawiało niewysłowiony ból. pomocne jest też przystanięcie co jakiś czas, najlepiej na widoku, spuszczenie i przechylenie głowy, zmarszczenie brwi na maksa i podrapanie się po pustym łbie. następnie twarz powinna zmącić myśl, co pokażesz miną typu eureka! i ruszysz na podwójnym spidzie we wcześniej obranym kierunku, dyskretnie się przy tym rozglądając, kto widział twój moment oświecenia.

w ten sposób, obojętnie czy się gdzieś spieszysz, czy nie, czy ci się dupa pali, bo czasu mało, a roboty w cholerę, czy też nudzisz się jak mops, zawsze będziesz wyglądać na bardzo zajętego pracownika z mnóstwem ważnych spraw na głowie.