niedziela, 25 listopada 2012

kasia very, very slow.


dzisiaj nie zacznę od początku, co dziwne, bo przecież nie można zaczynać od środka chociażby. albo od końca. słowo zacząć chyba z urzędu ma już w sobie początek. no nic to. tym razem się wyłamię, sprzeciwię językowi polskiemu i zacznę od przedpoczątku, czyli właściwie przedzacznę. 

uwaga! przedzaczynam!
mniej więcej kilka weekendów wstecz, zostałam ja przetrenowana na bufet. szło mi chyba całkiem znośnie, gdyż moją pracę pochwalił szef kuchni, czarna dupa z którym ostatnio trzymam sztamę, a później nawet księciunio. i tak sobie pracowałam, a bufetowskie ego rosło mi coraz bardziej, aż do dnia wczorajszego, kiedy to z impetem rozjebało się o podłogę w kuchni. ale nie uprzedzajmy faktów, przejdźmy do początku.

sobota. godzina ósma za cztery sekundy, wchodzę na salę. kuleczka przygląda mi się badawczo, mierzy z góry na dół, pewnie szuka do czego by się przypierdolić. otwiera gębę <myślę sobie oho, szukał, szukał, pewnie znalazł> i dławiąc się wciągniętym powietrzem wyrzuca w moją stronę what time are you starting, kasia? przez głowę przemyka mi wpół do chuja, grubasie, ale odpowiadam grzecznie, że i'm starting at eight. przyjmuje do wiadomości, wyciąga telefon z kieszeni, zerka na niego, zapowietrza się i mamrota pod nosem coś na styl dwie po ósmej, niech będzie, tym razem ci się udało. wdech, wydech. ten to ma talent. w pierwszych sekundach pracy potrafi wyprowadzić z równowagi. srał cię pies, ćwoku! przeklinam go w sobie cicho i idę realizować się zawodowo na bufecie. może pół godziny później przychodzi do mnie pani supervisor sylwia z rozkazem zjebania mnie z góry na dół jak psa i pospieszenia, bo w misce bułek znajduje się cztery, a nie dziewięć. fakt, mój błąd, przyznaję się, głowę popiołem posypuję, ale brak kilku bułek jeszcze nie świadczy o tym, że obijam dupę i tylko udaję pracę. po kilku minutach kuleczka doczepił się osobiście, że szklanek do soków jest tylko jedna taca, a powinny być dwie. kurwa, no wiem, że powinny, ale przecież ich nie wyczaruję! wszystkie gdzieś na stołach, albo w pizdu brudne. kup ćwoku nowe, to będziesz miał nawet trzy tace. ale kogo to obchodzi, że nie mamy czystych szklanek? mają być i chuj. olewam gnoja i tym razem. jak zacznie wydawać polecenia możliwe do wypełnienia, będę wypełniać. jak nie, niech mnie cmoknie. krzyżuję go w myślach kilka razy, ćwiartuję, pakuję do worków, wyrzucam do rzeki i robi mi się trochę lepiej. na dalsze zbrodnie czasu nie mam, bo sala zaczyna się trochę przeludniać i muszę zagęścić ruchy. popierdalam więc w butkach za trzy euro między bufetem a kuchnią z miskami, szklankami i innymi pierdolamentami, uważając w wolnej chwili, żeby nie wyjebać orła na mokrych kafelkach. wszak o rany wojenne w takich momentach łatwo. jakimś cudem, do kolejnego opierdolu udaje mi się uniknąć kontuzji. pół godziny do końca śniadania. stoję na kuchni i nakładam mięso na talerz, bo z bufetu już prawie wyszło. wpada wielce wkurwiony panicz kuleczka i ledwo zipiąc, dławiąc się językiem, zaczyna rzęzić kasia, jesteś bardzo, bardzo wolna! ludzie czekają na jedzenie, szukają szklanek. łots gołin an? i patrzy na mnie z groźną miną, tym swoim tępym wzrokiem. o pardon chuju, nie mam motorka w dupie! mam na końcu języka, jednak odpowiadam sorry, but i don't have 4 hands i wychodzę nie tracąc czasu na słuchanie riposty. rozglądam się po bufecie, szukam czego rzekomo brakuje. szklanki są, dżemy są, soki są, owoce są, bułki są, lodówka jest, kurwa, jest wszystko. może nie na full, ale jest. to ja już, kurwa, nie wiem o co się rozchodzi. spokojnie, kasia, tłumaczę sobie. szkoda twoich nerwów na takiego idiotę! dodaję. biorę kilka głębokich wdechów, wizualizuję jak wpada pod autobus i dusza ma robi się lżejsza. służba nie drużba, więc wracam do kuchni dokończyć mięcho. przychodzi sylwia i mówi, że prosiak wyrzucił mnie z bufetu na salę, bo sobie nie radzę i jestem w chuj slow, a na moje miejsce wstawił kogoś innego. dziewuchę, która ma większe doświadczenie w bufetowaniu. nawet nie jesteście sobie w stanie wyobrazić ile ja jemu wtedy noży wjebałam w ciało! spuściłam z niego krew jak ice-track killer w dexterze i pocięłam na kawałki piłą łańcuchową. pożyczyłam mu jeszcze ogromnego chuja w dupę i poszłam ogarniać stoliki. twój rozkaz jest dla mnie rozkazem, najjaśniejszy. zerkałam później jednym okiem z czystej ciekawości jak sprawa z bufecikiem się miewa i stwierdziłam, że miewała się dokładnie identycznie jak za moich rządów. i na chuj była ta cała afera, się pytam? aa, zapomniałam dodać, że gdzieś pomiędzy jedną zjebką a drugą, kuleczka kazał mi wymienić łyżki. od jajecznicy i fasolki. bo brudne. kurwa, jakim cudem łycha, którą pięćset osób nabiera fasolkę w sosie pomidorowym, ma być czysta? ale nic, pan rozkazuje, sługa musi. wymieniłam mu te szpadle. po dwóch minutach było to samo, ale cóż. jak widać, manager jest od menadżerowania, a nie od myślenia. byś bosą nogą wdepnął w klocka lego, chuju!

tydzień temu między mną a księciuniem potoczyła się taka rozmowa <był to mój chyba drugi raz na bufecie z princeską jako duty managerem>
- smajl kasia! nie było źle! - rzecze w moją stronę z entuzjazmem, nakładając kiełbaskę na talerzyk. 
- oh, yea? - wydukałam z miną ja pierdolę, komuś spadła cegła na łeb.
tak mnie te słowa zatkały, <z ust księciunia to prawie jak wyznanie miłości przez johnnego deppa, psalm pochwalny i cholera wie co jeszcze>, że powiedziałam mu nawet endżoj jor mil. odpowiedział dziękuję i zapytał o keczup. mówię wam, najdłuższa konwersacja jaką z nim odbyłam bez znieważania i durnych pytań typu do you understand english?
znaczy, tak mi się wydaje, że to właśnie powiedział. tak zrozumiałam.

równowaga w przyrodzie być musi przecież.


czwartek, 15 listopada 2012

zakuta alicja.


słucham sobie alice in chains mtv unplugged, żeby się trochę podołować, bo dzień miałam zbyt wesoły i gugluję trupy. najpierw layne'a, później kurta. doznałam przepotężnego wkurwienia, gdyż cobain, do którego btw pałam gorącą nienawiścią, w rankingu najlepszych wokalistów jest jakieś sześć oczek wyżej niż staley, którego kocham. się pytam jakim, kurwa, cudem? 

rozmyślając chwilę, dochodzę do wniosku, że teraz wcale nie dziwię się panu prezesowi kaczce, że prowadzi politykę umarłych. może to jest właśnie jego próba wskrzeszenia? bo gdyby istniał choć cień szansy, że się powiedzie, sama wykopałabym layne'a z grobu i podpięła prąd, jak pod frankensztajna. przeżywam od pewnego czasu spóźnioną o jakieś dziesięć lat żałobę. na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że w dwa tysiące drugim taplałam się w muzycznych pieluchach, zahaczając jedynie o brodzik dobrej muzyki. 


za śmierć staley'a obwiniam dwie rzeczy, jednocześnie z nieśmiałością dziękując tej drugiej, że zaistniała. pierwszą winną jest natalia lesz, że nie przytuliła layne'a w porę, drugim winowajcą są narkotyki. i tutaj jestem cholernie rozdarta. bo z jednej strony mam ochotę urządzić armagedon uprawom makowym i spalić afganistan jak sodomę i gomorę, żeby kamień na kamieniu się nie ostał. z drugiej jednak mam świadomość, że gdyby nie ten jebany speedball, wielu znakomitych piosenek by nie było. piękno i artyzm tych utworów polega na tym, że są cholernie autentyczne. pełne emocji. nieważne czy dobrych, czy złych. grunt, że są nimi wypełnione po brzegi.


tak sobie myślę, że chyba pojęłam o co chodzi. martwi artyści i politycy są o tyle lepsi od żywych, że już raczej niczego w swojej karierze nie spierdolą. pozostawiają po sobie pewien niedosyt. żywi, prędzej czy później by coś zjebali, wypalili się, ciągnęli na siłę i bez przekonania. taka już ludzka natura. niemniej jednak źle się stało, że layne się przekręcił w taki sposób. a co najgorsze, zdawał sobie sprawę, że zakończy swoją nędzną egzystencję złotym strzałem. smutne. oglądam unplugged, patrzę na jego ućpaną twarz i marzę, żeby ten jego ból życia usłyszeć na żywo. okrutne, ale uważam, że najprawdziwsze dzieła tworzy się w cierpieniu. kiedy życie kopie po dupie, a ty zjebałeś kolejną szansę, którą miłościwy los łaskawie tobie podarował. wtedy możesz stworzyć coś pięknego. kiedy cierpimy, odsłaniamy się. jesteśmy najszczerzej. przeraża mnie to, ale właśnie podczas tych złych stanów emocjonalnych powstawały rzeczy najlepsze. książki, piosenki, wiersze. kurwa, weltszmerc podstawą artyzmu. i wcale nie mam tutaj na myśli obciążania krzyża dodatkowymi kamieniami na siłę, żeby coś pięknie zapoecić. chodzi mi raczej o ból, który na nas spada, a  nie którego szukamy. nie uważam cierpienia za sens życia.


koncert alicji w mtv uważam za najlepszy ze wszystkich koncertów na świecie. i chociaż nie znam się ani na fizyce, ani na składaniu maszyn, chyba zacznę pracować nad wehikułem czasu, żeby się tam przenieść. walić te wszystkie paradoksy o których słyszałam w filmach i inne tego typu rzeczy. i jeszcze bym się przeniosła do flinstonów, bo coś mi się wydaje, że te samochody napędzane nogami to jedna wielka ściema jest. 

ktoś buduje ze mną?