wtorek, 25 września 2012

armakurwagedon.


tego, co się działo dzisiaj na śniadaniu nawet najstarsi górale nie są w stanie opisać. gdybym wierzyła w koniec świata, śmiało nazwałabym to początkiem apokalipsy. 
zaczęło się niewinnie. początkowo ruch umiarkowany, sytuacja na florze stabilna. gdzieś koło godziny ósmej worek się rozwalił i w ciągu trzydziestu sekund zlazła się grupa prawie stu osób. wiek 50+, narodowość hiszpańska, angielskiego nichuja. a że ja w ich języku znam tylko late caliente, zbyt różowo nie było. ale od początku.

starszy jegomość wolniutko przechadza się po restauracji tworząc korek. nie żarł calgonu, wyjebało mu bęben, ani ominąć, ani przeskoczyć, trzeba pokornie, gęsiego za nim. na nieszczęście zmierza w moją stronę. wyciąga z kieszonki sfatygowaną karteczkę z numerem pokoju, mówiąc coś w tylko sobie znanym języku. o kurwa, no to wpadłam, myślę, ale uśmiecham się do gościa i jak najmilej potrafię, pytam o chuj mu się rozchodzi. odpowiada oczywiście w pieprzonym suahili, ale pokazuje paluchem numerek, więc myślę, że pewnie mam go wziąć w kółeczko i zaprowadzić do stolika. pokazuję stolik, czysty i całkiem miły, znaleziony niemal cudem, a ten ręce w kieszeń, kiwa głową, mówi no, no, no, no i zaczyna marudzić. <nie zrozumiałam ani słowa z tego wywodu> kurwa, restauracja calutka zawalona, a ten mi będzie wybrzydzał, że mu się miejsce nie podoba. nie, to nie, spierdalaj, szukaj se sam! a i owszem, znalazł! najbardziej usyfiony stolik na sali. dla czterech osób, a on jeden. no chyba cię pogięło, myślę, ale uprzejmie oznajmiam, że owszem, nie ma problemu, siadaj dziadu gdzie sobie życzysz, ale muszę wpierw ci tę kuwetę ochędożyć. on mi na to znowu no, no, no i dalej bulwers po swojemu. no ręce, cycki mi opadły. panie, kurwa, nie widzisz pan tego armagedonu na sali? wezmę i ci zaraz jebnę, jak się nie uspokoisz. na szczęście zanim zdążyłam myśli wcielić w czyn, pojawiła się judit i klienta przejęła. nie wiem gdzie go zaprowadziła, gdzie posadziła, może związała i zamordowała, nie wnikam.

patrzę, lezą trzy baby z filiżankami. mówią coś. jako, że jestem pieprzonym mentalistą i wszystkiego powinnam się domyślać, wywnioskowałam, że chcą kawę. biorę więc dzban i próbuję spełnić życzenie dziewcząt, ale termos odmówił posłuszeństwa i nie nalewa. przeklinam w duchu, oznajmiam, że zaraz przyjdę, bo się kawusia skończyła i muszę zorganizować skądś indziej. taa, gadaj kurwa, jak do ściany. wracam po trzydziestu sekundach, a lasek nie ma. patrzę, a one łażą po sali jak krowy i każdego, kto ma fartuch zapytują o kawę. po ichniemu, oczywiście. to dostały, trzy dzbanki zamiast jednego.

kobiecina patrzy na mnie i mówi. strasznie dużo, cholernie niewyraźnie i zdecydowanie zbyt szybko. spoglądam na nią głupim wzrokiem, bo z tego co gada, to nawet przecinków nie rozumiem. jednak postanawiam zaryzykować i przerwać ten wywód, bo jak czegoś z tym nie zrobię, to będzie mi tutaj sapała do końca świata. mówię jedyne co znam - late caliente, a nuż trafię. udało się, baba zadowolona, radośnie potakuje. biorę termos z mlekiem, polewam i tutaj pojawia się problem, bo skąd niby mam wiedzieć, kiedy przestać? leję więc na wszelki wypadek powoli. babsztyl na to mas! mas! mas! przestaję, a ona z jeszcze większym pyskiem do mnie znowu to pieprzone mas! mas! mas! no to ja kurwa, już nie wiem o co jej się rozchodzi. polewam - drze japę, przestaję - też drze. i weź tu taką zrozum. ale nic, ryzyk - fizyk, leję jeszcze ze cztery kropelki. dolewka okazała się wystarczająca, bo pani uśmiechnęła się i poszła. ogólnie, mogła uczynić to sama, bo gorące mleko stoi zaraz obok zimnego i dla większości taka czynność problemu nie stanowi, jednak jak wytłumaczyć kobiecinie, która po angielsku zna tylko yes i no, <chociaż tego też nie jestem pewna> gdzie jest termos? próbowałam, nie dało rady.

przy stoliku siada parka. ja, jako bardzo miły kelner, podchodzę do nich i zapytuję would you like coffee, or tea? patrzą na mnie, na siebie, chwila konsternacji i odpowiadają - SI! no, kurwa, fejspalm. nie wnikam, pytania nie ponawiam, nalewam kawę. chuj. na dwoje babka wróżyła. 

bo ciężko jest nosić ze sobą rozmówki hiszpańsko - angielskie. strasznie, kurwa. chociaż w sumie jeszcze kilka takich akcji i zdolności jasnowidzenia tak wytrenuję, że będę mogła wróżyć w cyrku ze szklanej kuli.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz