czwartek, 15 listopada 2012

zakuta alicja.


słucham sobie alice in chains mtv unplugged, żeby się trochę podołować, bo dzień miałam zbyt wesoły i gugluję trupy. najpierw layne'a, później kurta. doznałam przepotężnego wkurwienia, gdyż cobain, do którego btw pałam gorącą nienawiścią, w rankingu najlepszych wokalistów jest jakieś sześć oczek wyżej niż staley, którego kocham. się pytam jakim, kurwa, cudem? 

rozmyślając chwilę, dochodzę do wniosku, że teraz wcale nie dziwię się panu prezesowi kaczce, że prowadzi politykę umarłych. może to jest właśnie jego próba wskrzeszenia? bo gdyby istniał choć cień szansy, że się powiedzie, sama wykopałabym layne'a z grobu i podpięła prąd, jak pod frankensztajna. przeżywam od pewnego czasu spóźnioną o jakieś dziesięć lat żałobę. na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że w dwa tysiące drugim taplałam się w muzycznych pieluchach, zahaczając jedynie o brodzik dobrej muzyki. 


za śmierć staley'a obwiniam dwie rzeczy, jednocześnie z nieśmiałością dziękując tej drugiej, że zaistniała. pierwszą winną jest natalia lesz, że nie przytuliła layne'a w porę, drugim winowajcą są narkotyki. i tutaj jestem cholernie rozdarta. bo z jednej strony mam ochotę urządzić armagedon uprawom makowym i spalić afganistan jak sodomę i gomorę, żeby kamień na kamieniu się nie ostał. z drugiej jednak mam świadomość, że gdyby nie ten jebany speedball, wielu znakomitych piosenek by nie było. piękno i artyzm tych utworów polega na tym, że są cholernie autentyczne. pełne emocji. nieważne czy dobrych, czy złych. grunt, że są nimi wypełnione po brzegi.


tak sobie myślę, że chyba pojęłam o co chodzi. martwi artyści i politycy są o tyle lepsi od żywych, że już raczej niczego w swojej karierze nie spierdolą. pozostawiają po sobie pewien niedosyt. żywi, prędzej czy później by coś zjebali, wypalili się, ciągnęli na siłę i bez przekonania. taka już ludzka natura. niemniej jednak źle się stało, że layne się przekręcił w taki sposób. a co najgorsze, zdawał sobie sprawę, że zakończy swoją nędzną egzystencję złotym strzałem. smutne. oglądam unplugged, patrzę na jego ućpaną twarz i marzę, żeby ten jego ból życia usłyszeć na żywo. okrutne, ale uważam, że najprawdziwsze dzieła tworzy się w cierpieniu. kiedy życie kopie po dupie, a ty zjebałeś kolejną szansę, którą miłościwy los łaskawie tobie podarował. wtedy możesz stworzyć coś pięknego. kiedy cierpimy, odsłaniamy się. jesteśmy najszczerzej. przeraża mnie to, ale właśnie podczas tych złych stanów emocjonalnych powstawały rzeczy najlepsze. książki, piosenki, wiersze. kurwa, weltszmerc podstawą artyzmu. i wcale nie mam tutaj na myśli obciążania krzyża dodatkowymi kamieniami na siłę, żeby coś pięknie zapoecić. chodzi mi raczej o ból, który na nas spada, a  nie którego szukamy. nie uważam cierpienia za sens życia.


koncert alicji w mtv uważam za najlepszy ze wszystkich koncertów na świecie. i chociaż nie znam się ani na fizyce, ani na składaniu maszyn, chyba zacznę pracować nad wehikułem czasu, żeby się tam przenieść. walić te wszystkie paradoksy o których słyszałam w filmach i inne tego typu rzeczy. i jeszcze bym się przeniosła do flinstonów, bo coś mi się wydaje, że te samochody napędzane nogami to jedna wielka ściema jest. 

ktoś buduje ze mną?

3 komentarze:

  1. Ja bym chętnie pomógł w budowie, a będę mógł czasem sam gdzieś pośmigać ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobrze umrę - lepiej sprzedam.
    Mawiał Grabaż ;]
    nie.nie wyrosne z Pidzamy i strachow. NEVER!
    Chyba, ze Długowłosy mi zabroni słuchać to wtedy wyrosne.

    podpisano: Siwek

    OdpowiedzUsuń
  3. wehikuł czasu tak, ale do dnia, w którym się urodziłam.

    OdpowiedzUsuń