poniedziałek, 1 października 2012

jajecznica


chciałam obwieścić, że z dniem wczorajszym <albo przed> runął mi światopogląd, a psychika rozsypała się do tego stopnia, że nie jestem pewna, czy kiedykolwiek zdołam pozbierać ją w całość.

zauważyłam ostatnio, że pęcherz moczowy to bardzo magiczny narząd. w nocy rozciąga się do pojemności pięciu litrów, bo mniej więcej tyle rano z siebie wysikuję, a później kurczy się do tego stopnia, że jest w stanie pomieścić najwyżej setkę. wychodzę więc z kuchni po dwóch godzinach pracy za potrzebą, gdyż mocz czuję niemal w oczach i kątem dostrzegam jakąś ni to żółtą, ni pomarańczową ciecz. postanawiam więc odwlec sikanie o jakieś piętnaście sekund i zapytać co to. norbercik z miną typu skąd ty się, kurwa urwałaś? odpowiada, że jajecznica. taka jeszcze na surowo. pierwsze co przyszło mi na myśl to ale jebany dobrze te jajka wymieszał. trochę mnie to zdziwiło, bo obojętnie ile czasu bym telepotała trzepaczką jajca, za nic w świecie białko z żółtkiem mi się tak ładnie nie połączy, ale na dalsze rozmyślania czasu już nie miałam, bo mocz powoli napływał mi do mózgu. chwilę po powrocie z sali tronowej spotkałam anię i mówię do niej, że widziałam surową jajecznicę. dodałam też z wielkim zachwytem, że to było tak równo utrzepane, że wyglądało jakby ktoś jakiś proszek zalał wodą. kaśka, bo tę jajecznicę tak się robi. tam są jajka w proszku. usłyszałam i mój świat się zawalił. no kurwa, jajka w proszku? niedługo chyba zaczną robić wodę w proszku. fakt, zastanawiałam się czasami jak to jest możliwe, że te jajca prezentują się tak ładnie. i ile trzeba ich natłuc, żeby zrobić żarcie dla czterystu osób. no, ale żeby proszek? nigdy nie przeboleję.

martin z takim zaangażowaniem zrzucał resztki żarcia do wiader po farbie, że aż dostał awans. po dziesięciu latach ciężkiej harówy w obozie pracy wreszcie został doceniony. teraz też musi tłuc miskami, ale przynajmniej robi to odjebany w skrojony na miarę garniaczek. a po awansie morale tak mu wzrosły, że dostał plus jeden do szybkości, plus trzy do zwinności i plus siedem do celu, dlatego może już rzucać nie z dwóch a trzech metrów. jeszcze kilka lat, a będzie mógł robić to jedynie siłą woli. do takiej dojdzie wprawy. i po tym awansie martina taka mnie refleksja naszła, że jak mam kolczyk w złym kolorze, albo wystającą bransoletkę, to muszę ściągać i chować. ale jak duty menadżer nie ma zębów z przodu <znaczy, jednego nie posiada na pewno, drugi jeszcze jest, ale już ledwo, ledwo>, wszystko jest w porządku? kurwa, protestuję.

jakoś ostatnio na śniadanie przyszedł pan murzyn ubrany w prześcieradło. do chwili obecnej zastanawiam się czy to był jakiś afrykański strój oficjalny, czy może pidżama. otóż, gość nasz na samym początku przypitolił się do supervisera, jakie posiadamy mięcho śniadaniowe i dlaczego tylko świnię, bo on tego jeść nie może. później tłumaczyłam mu czym się różni white pudding od black puddingu. gdy usłyszał, że w białym jest mięcho z jakimś badziewiem, a czarny to praktycznie to samo, tylko ma jeszcze krew, strasznie się oburzył, że to przecież powinno leżeć na bufecie w osobnych boksach. może i tak, chociaż w sumie, to niewiele mnie to obchodzi, czy czarna kaszanka miesza się z białą i jakie z tego powodu ma się grzechy. kiedy koleś wylewał swoje żale, ja wyobrażałam sobie, że na szmacie, którą trzymam w dłoni, wcale nie ma badziewnego detergentu, tylko chloroform i że w tej chwili jego życie zależy tylko ode mnie. mówię wam, ulga na sto dwa. <kuleczkę na przykład kroję nożem na kawałki> gdy marudzenie już mu się znudziło, poprosił o herbatę. odetchnęłam z ulgą i polazłam upolować jakiś teapot, bo z tym to u nas ostatnio krucho. no nie wiem, ktoś je zjada, czy do domu zabiera. strasznie dziwna sprawa w każdym razie. zanim się z tym ogarnęłam, pan maruda już zdążył zjeść michę płatków i powoli zabierał się za śniadanie właściwie. stawiam mu ten pieprzony, odnaleziony cudem pot na stole, patrzę na jego talerz, a tam fasolka, kiełbaska i dwa puddingi - jeden biały, drugi czarny. o ty chuju zbolały! ja tutaj w myślach ci współczuję, że przeze mnie nie spróbujesz białej kaszany, bo ci względy religijne ne pozwalają, a ty tutaj takie szopki?! no kurwa, nie zdzierżę. wzięłam dwa głębokie wdechy, uśmierciłam go kilka razy w myślach i jakoś to poszło. bizi było, nie miałam czasu na wyszukane morderstwo.

a skoro już o gościach mowa, przypomniał mi się taki jeden od herbaty. pysk nawet znośny, głosik uroczy, ząbki lekko krzywe, ale też tak słitaśnie, fryzurka wymodelowana, wychuchany, wypieszczony, w ogóle cud miód i orzeszki. popatrzyłam na niego, jego towarzysza i w myślach obstawiałam jaki pokój kupili - dwa małe łóżka, czy jedno wielkie, małżeńskie. no, ale przecież się pytać nie będę. podchodzę więc do nich, bo dopiero zasiedli, z uśmiechem numer pięć tysięcy i nienaganną dykcją zapytuję, czy życzą sobie jakiś hot beverage. towarzysz zechciał dzbanek herbatki, piękniś również, tylko z podwójnym wsadem. pomyślałam sobie przez chwilę, że taka siekiera, to nawet by umarłego na nogi postawiła, ale życzenie spełnić musiałam. a że mam bujną wyobraźnię, ułożyłam w chorej głowie, że pan wypielęgnowany jest herbacianym ćpunem. jak w więzieniach. szufladka herbaty, a wody tylko troszeczkę. i to by się zgadzało, bo proporcje właściwie w obu przypadkach te same. 

siedziałam ostatnio na treningu jak to należy się z gościem obchodzić <spostrzeżenia może następnym razem, bo jest tego trochę> i tam mówili, że jak jest klient stały, to ma się czuć jak w domu. że trzeba pamiętać jego imię, preferencje smakowe i takie tam. wzięłam sobie to do serca tak bardzo, że jacież pierdolę i ruszyłam na salę sprawiać, żeby śniadaniujący czuli się jak u siebie. <cóż, żarcie jak u mamusi w domu to to nie jest, ale tam trudno, jeden mały szczegół> zauważyłam pana, który dzień wcześniej życzył sobie herbatę i ciepłe mleko. patrzę, siada, zapytuję więc co sobie życzy wypić. on do mnie, że herbatusię. to ja do niego, że i jeszcze ciepłe mleko, tak? żeby poczuł się, że ktoś o niego dba, pamięta i w ogóle. koleś popatrzył na mnie jak na wariatkę, zapytał why, i zaczął zapewniać, że jest fine i że mleka don't need. no by go opluło. ty przebiegły skurwysynku. ja tu się spuszczam, staram jak mogę, a ty mleka nie chcesz, dziadu ty? to już chuj.

chyba powinnam się mniej spinać, a treningi traktować jak lekkie sugestie jedynie. jak kuleczka. on wszystkie obowiązki traktuje jak lekkie sugestie.



7 komentarzy:

  1. 1. zmien tytul bloga na "z pamietnija pojebanej kelnerki".
    2. jak bylam w holandii tez dawali jajka w proszku. nie dosc, ze dobre byly, to jeszcze nie mialam po nich odruchu pierdzenia przez dwa dni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nichuja. Jajec w proszku nie zjem nigdy. To wyglada strasznie.

      Usuń
  2. ... i teraz nie wiadomo, czy życzyć kolejnych 'małych skurysynków' czy też współczuć roboty... fajnie się czyta, więc i wybór trudny :] Mimo wszytko - na 'przebojów ciąg dalszy czekam z utęsknieniem' ;]

    Zdrowia.
    Another Little Mother-Puker.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. o aspirację martwić się nie musisz. bardziej o motywację. bo z tym to bywa różnie.

      pozdrawiam również - ciebie i siwulca.

      Usuń
    2. dziękuję czuję się pozdrowiona :D

      Usuń
  3. Ja tam różne treningi traktuję jak sugestia "jak można coś zrobić". Większość tych treningów przecież układają ludzie, którzy nigdy albo prawie nigdy nie pracowali na tych stanowiskach co do nich uczą. Trochę to głupie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. u mnie w większości treningi robią ludzie, co się na tym znają. no, ale czasem trafi się zakała, jak kuleczka na przykład.

      Usuń