wtorek, 12 marca 2013

żyję, a na dowód notka.



przeraziłam się troszeczkę, kiedy zobaczyłam datę ostatniej notki. wstyt!


w zeszły weekend gościliśmy francuzów. przyjechali na mecz picipolo dostać wpierdol. 
tradycyjnie już - jak to grupa zorganizowana, po angielsku ani be ani me. roszczeniowi aż tak bardzo, jak ostatnia wataha ruskich nie byli, ale nadrabiali apetytem. pierwszy raz w historii mojej pracy zabrakło nam krosantów. przez dwa dni wciągnęli ich lekko tysiąc. chwilami odnosiłam wrażenie, że gdyby cały bufet składał się tylko z rogalików, oni i tak byliby szczęśliwi. 
trafiła mi się jedna parka w średnim wieku. ona zwyczajna, on - resztka włosów zaczesana do tyłu, okularki w złotych oprawkach, siwy wąs i czerwony polar z wielkim i dziwnym nadrukiem. <trochę mnie zdziwiło, jak zaczął mówić coś po swojemu, że nie polak, wszak miał na sobie dwa narodowe, polskie symbole - wąsik i polarek> z całych rozmówek francusko - angielskich wyuczył się jednego słowa EGG. powtarzał więc w moją stronę to jajko niczym mantrę, co brzmiało mniej więcej żeli papą, le egg, selawi mła a sawi, żeli papą, żeli papą. pytam się go in inglisz, bo po francusku znam tylko omlet di fromaż, jakiego tego egga sobie życzy. czy fried, czy poach, a może inne cuda na kiju. a ten mi dalej mantruje. myślę lekko zrezygnowana, że przyniosę mu oba, to sobie chłop wybierze. zapytuję gdzie siedzi, bo czasu na szukanie gościa po sali nie mam, a ten z każdym moim wypowiedzianym słowem robi coraz większe oczy. no to kurwa wpadłam! ponawiam pytanie i oczekuję cudu. ale nie. dalej powtarza żeli papą i jeszcze się bulwersuje do swojej kobieciny, że go śmiem nie rozumieć. patrzy na mnie z nienawiścią i macha zrezygnowany ręką. myślę chuj ci w dupę, jednak jako pretendent do tytułu pracownika roku, bardzo szybko przypominam sobie, że należy spodziewać się niespodziewanego, w imię zasady klient nasz pan. ruszam więc żwawym krokiem do meery, która po francusku żeli papą, a nawet bardziej, żeby przetłumaczyła mi w jaki sposób mogę pana wąsatego uszczęśliwić, choćbym miała mu to jajko sama znieść. meera przejmuje klienta, a ja korzystając z okazji, spierdalam cichcem do kuchni zajmować się krosantami.


pan amerykanin w kwiecie wieku podchodzi do juice maszyny. <machina w obsłudze prosta jak budowa cepa, przyciska się przycisk a z kranika leci sok. żadna wielka filozofia, tudzież zaawansowana technika> ja stoję trzydzieści centymetrów dalej i bezlitośnie szmacę marmury, bo upierdolone bardziej niż stół durczoka. pan bierze szklankę, a ja po jego minie wnioskuję, że takiej wielkości to w tej hameryce mają kieliszki. zauważa mnie i odsłaniając dwa rządki bieluśkich jak śnieg, idealnie równych i zadbanych zębów, zapytuje jak się mam. paaanie! macham ręką w myślach z rezygnacją. się nie mam wcale, taka prawda! w krzyżu mnie coś ostatnio jebie, gardło pobolewa, zimno jak skurwysyn a i przyszłość niepewna! biadolę po cichutku w środku - w kasi. przecież mu tego nie powiem, bo nawet nie wiem jak. odpowiadam więc z uśmiechem numer tysiąc dwieście trzy, że miewam się dobrze, a wręcz znakomicie. nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała tych swoich gorzkich żali na inglisz przetłumaczyć, jednak wydaje mi się, że something fucking me in my cross, nie jest do końca tym, co chciałabym przekazać. w trakcie moich wewnętrznych rozterek pan uśmiechnięty stawia szklankę przy rurce i czeka na cud. spozieram dyskretnie, próbując nie udusić się tłumiąc śmiech, a że wredna suka jestem, czekam co wymyśli dalej. cud nie nadchodzi, widzę, że pan już się lekko wkurwia, ale nie daje po sobie poznać. twardy gracz! myślę z podziwem, a pan w tym czasie opracowuje nową strategię. próbuje rurkę popchnąć szklanką. kurwa, panie! to nie mcdonalds w ameryce, tylko hotelik na wsi! czego się pan, do jasnej anielki spodziewasz? że którędy to, kurwa, wyleci? właśnie wtedy zrozumiałam, że trzeciej próby nie zdzierżę, dlatego miłosiernie pokazałam panu jak juice maszynę obsłużyć. po wszystkim spojrzał na mnie i podziękował, a na twarzy miał wypisane grubą czcionką średniowiecze, kurwa!


miałam ja ostatnio bardzo poważną rozmowę z head chefem na temat zostawiania syfu w kuchni, a konkretniej - pustych kubków. jak to zawsze z szefem bywa, musi swoje wygłosić, a plebs winien wykładu wysłuchać. jako, że z kucharzami staram się żyć w zgodzie, zawsze swój kubek odnoszę na zmywak. raz kiedyś zapomniałam, to czarna dupa zjebał mnie jak burą sukę i od tamtej pory pamiętam. ba! nawet spod domu się wracam, jeżeli jakimś cudem zapomnę. 
rozmowa brzmiała tak:
- bla, bla, bla, bla, wy zawsze zostawiacie te brudne kubki! to jest nie do przyjęcia! - szefo produkuje się na poważnym wkurwie.
- tak! ja zawsze zostawiam tam kubek! - odpowiadam z entuzjazmem susząc zęby.
- i bardzo dobrze! - przytakuje rozradowany, szczęśliwy, że mnie czegoś nauczył.
pogadanka pogadanką, ale śniadanie samo się nie zrobi, więc idę okiełznać nieporządek na bufecie. zbieram kilka szklanek i radośnie, w nowych butkach popitalam na zmywak. i tutaj następuje olśnienie pod tytułem kurwa, co ja właśnie powiedziałam?! chuj, idę odkręcać. wszystko udało się naprostować, szefunio mnie bezlitośnie wybrechtał i strzelił fejspalma, że sam nie zajarzył wcześniej. tak to się właśnie większość rozmów, mam wrażenie odbywa.


odkryłam także na przykładzie pana kierownika <na niego ponapierdalam w osobnej notce, temat rzeka> co to znaczy być zajebistym i szybkim pracownikiem. pisałam już kiedyś o martinie, który niemiłosiernie tłucze garami, dzięki czemu jest very fast, ale powiem wam, że martin przy kierowniku to chuj! cienki bolek, nic więcej. poniżej kilka wskazówek, jak stać się tak doskonałym workerem, jakim jest kierownik.

- musisz wypracować sobie specyficzny styl chodzenia. nogi w umiarkowanym rozkroku <chodzenie na ściśniętej dupie spowalnia. kuleczka tak się toczył i go wyjebali na zbity pysk> kolana zawsze lekko ugięte - przecież nie ma czasu na wyprostowanie ich do końca, kiedy trzeba zapierdalać. stopy trzeba stawiać tak, żeby marsz sprawiał wrażenie sunięcia z gracją w powietrzu, bo kto by tracił czas na stąpanie po ziemi? chód powinien być dumny - plecy wyprostowane, barki najszerzej jak tylko się da, głowa ku górze, kutas do przodu. 
- następnym elementem jest wyraz twarzy. usta ściśnięte, oczy nieznacznie przymrużone, brwi ściągnięte dosłownie o milimetr. jednym słowem, twoja twarz powinna wyglądać jakby myślenie dla ciebie było pierwszyzną i sprawiało niewysłowiony ból. pomocne jest też przystanięcie co jakiś czas, najlepiej na widoku, spuszczenie i przechylenie głowy, zmarszczenie brwi na maksa i podrapanie się po pustym łbie. następnie twarz powinna zmącić myśl, co pokażesz miną typu eureka! i ruszysz na podwójnym spidzie we wcześniej obranym kierunku, dyskretnie się przy tym rozglądając, kto widział twój moment oświecenia.

w ten sposób, obojętnie czy się gdzieś spieszysz, czy nie, czy ci się dupa pali, bo czasu mało, a roboty w cholerę, czy też nudzisz się jak mops, zawsze będziesz wyglądać na bardzo zajętego pracownika z mnóstwem ważnych spraw na głowie.



1 komentarz:

  1. o ty w morde! musze zastosowac metode kierownika, bo cos czuje, ze w robocie dlugo nie pozyje ;)
    sifkovska

    OdpowiedzUsuń