piątek, 2 sierpnia 2013

McGywer


daruję sobie przepraszanie, nie było mnie - trudno, po co drążyć temat? 

instrukcję obsługi zalotki, ostatnio potraktowałam jedynie jako sugestię. przecież nie ma żadnej różnicy, co zrobię najpierw - pomaluję rzęsy, czy je podkręcę. kolejny raz przekonałam się, że człowiek, jeżeli już ma się czegoś na głupocie nauczyć, zrobi to jedynie na własnej. wymalowałam więc sobie rzęsiory kilka razy, poczekałam aż wyschną, posklejane rozczesałam cudnie szczoteczką, zrobiłam kreskę i stwierdziłam, że ich nienawidzę, bo są oklapnięte. wtem przypomniało mi się, że sto lat wcześniej zakupiłam na sejlu zalotkę. nie posiadłam jeszcze umiejętności sprawnego używania tegoż ustrojstwa, jednak pomyślałam chuj, raz się żyje! dzisiaj mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że była to jedna z głupszych myśli w moim życiu. <pierwszą była to nic, że znamy się tydzień! lecę do dublina i możecie mi skoczyć! ale wyszłam na niej o dziwo dobrze.> wzięłam ja więc zalotkę, nacelowałam na rzęsy <trochę to trwało, przyznam. raz przycięłam sobie powiekę - ból mniej więcej między kurwa mać a ja pierdolę.> i ścisnęłam. do tego momentu było jeszcze spoko. trochę ciężko wytrzymać z metalowym urządzeniem niemal w oku, bez możliwości mrugnięcia, ale można przeżyć. schody zaczęły się, kiedy czynność podkręcania należałoby zakończyć. rozluźniłam więc uścisk i prawie umarłam. matko bosko, tylu wyrwanych włosków naraz nie widziałam chyba nigdy. czarna rozpacz! bałam się spojrzeć w lustro, chociaż z drugiej strony ciekawiło mnie, jak wygląda człowiek be rzęs. czekałam więc, chociaż sama nie wiedziałam na co. powieka powoli przestała pulsować i doszłam do wniosku, że nadszedł już ten moment. spojrzałam. uffff  - ubytków nie było widać. głupi ma więcej szczęścia, niż rozumu.
od tej sytuacji postanowiłam, że będę raczej stosować się do instrukcji obsługi.

po niesłychanym popisie inteligencji, ukochany burdel.

akcja następująca. stoję sobie na lobby i pokrywam patowi przerwę. kręcę się za barem, bo nie mam co robić. stoliki puste i na błysk wypucowane, więc tuptam sobie w miejscu i patrzę w przyszłość. gdy już się miałam porzygać z nudów, zobaczyłam, że ktoś zmierza w stronę baru. mężczyzna, garniturek, na oko jakieś siedem kilogramów mniej od kuleczki, włosy zaczesane na brylantynę. patrzy na mnie, szczerzy dwa rzędy białych zębów <myślę sobie przodozgryz> nie skręca do wind, kroczy ewidentnie w moją stronę, kawę zamówi na stówkę. zbliżył się już na tyle, że powinien zwolnić i zacząć kierować się do barowej lady, a ten pędzi prosto na zamknięte drzwi restauracji, szczerząc się do mnie jeszcze bardziej. przyznam się, że w tym momencie trochę zgłupiałam. gość mnie widzi, a mimo to zamiast zamówić coś przy barze, ładuje się tam, gdzie nie powinien. pojebany jakiś jak nic. wchodzi. robi za drzwiami jeszcze trzy kroki, staje i rozgląda się z coraz większym bananem na twarzy. uśmiecham głupio i ja. z trzech rzeczy wzorowego witania klienta zrobiłam już dwie, więc pora na trzecią. good morning, how are you? how may i help you? zapytuję. podchodzi do mnie. otwiera usta. myślę sobie uradowana ooo, zaraz będzie kapuczinko. nabiera powietrza i przemawia. hi, im fine. ciężko wzdycham w myślach, cholernie zawiedziona. kurwa, czyli jednak nie kapuczinko! wyciąga dłoń w moją stronę i kontynuuje. ian. im new f&b manager. założę się, że zrobiłam jedną z głupszych min w swoim życiu. w całym tym osłupieniu, zdołałam tylko wyciągnąć dłoń i wydukać hi, im kasia.

otóż nowego menadżera śmiało można nazwać panem złotą rączką. jego motto mogłoby brzmieć co spierdolicie, ja wszystko naprawię. <całkiem możliwe, że tak właśnie brzmi>
pewnego dnia zepsuła się maszyna polerująca sztućce. rzecz okazała się na tyle niepokojąca, że zawezwany został pan majster z serwisu. starszy, siwiutki chłopina, który jak na prawdziwego fachowca przystało, przylazł bez narzędzi. naprawiłby coś może, ale nie ma jak, bo ciężko uciąć kabel bez nożyka. stoi zatem i kombinuje. na kuchni jak na złość, najostrzejszym narzędziem jest nóż do stejków, którym smutne emo mogłoby ciąć sobie żyły dwie godziny, a nic by z tego nie wyszło. chujnia straszna. to już dziadek prędzej sztuczną szczęką kabel przegryzie, niż go przetnie czymś z kuchni. kiedy już większość myślała, że nic się nie da zrobić i trzeba będzie szmacić widelce ścierą jak wcześniej, na pomoc pospieszył mcgywer. z kieszeni wyciągnął kozik, którego nie powstydziłby się sam bear grylls, i zbyt długą rurkę ukrócił. zaimponował mi tym niesamowicie.
tego samego dnia szlag trafił też ekspres. cośtam gdzieśtam pękło i przestało działać. podobno jebnięcie było takie, że zalało pół hotelu. wszystko bym dała, żeby to zobaczyć. w każdym razie, zaszczyt sprzedawania kawy bez ekspresu, przypadł oczywiście mnie. zastanawiałam się w jaki sposób mam ubić piankę na kapuczinko, kiedy z rozmyślań wyrwał mnie złota rączka, mówiąc, że on to właściwe ochędoży. ściągnął swoją marynarkę odsłaniając koszulę, która mogłaby być pół numeru większa i zabrał się do roboty. ja w tym czasie zastanawiałam się, czy przy schylaniu strzeli mu guzik i rykoszetem wybije mi oko. w ciągu dziesięciu minut, zrobił mi taki rozpierdziel na barze, że szkoda wspominać. odsunął lodówki, ekspres podparł dzbankami na mleko, podwinął rękawy i zaczął majsterkować. a ja liczyłam ile zasad bhp pogwałcił w tym czasie i obstawiałam kiedy ta misterna konstrukcja, którą złożył naprędce, rozpierdoli się w drobny mak i spadnie mu na łeb. nie spadła. powiem więcej - ekspres został chwilowo naprawiony i w miarę szczęśliwie dotrwał do przyjazdu fachowców.


4 komentarze:

  1. Siedze na przerwie i czytam i wlasnie przyszedl macgyver. "Smiechowo" :)

    OdpowiedzUsuń
  2. przeciez Ci kurwa, pindo mowilam! najpierw zalotka, potem tusz... no kurrrrwaaa...

    OdpowiedzUsuń
  3. Budinko! Gdzie jesteś teraz?? Halinka Brutalna.

    OdpowiedzUsuń